— Co teraz robi Daniel Olbrychski? Wiem, że gra, bo widziałam pana w filmie „Kamerdyner”.
— Wystąpiłem w „Kamerdynerze” gościnnie. Nie było dużo dni zdjęciowych. Zresztą, w wieku 70 plus zazwyczaj nie gra się dużych ról. Ale kiedy sięgam pamięcią w przeszłość, a pracuję w filmie od 18 roku życia, to okazuje się, że tych dużych ról było ponad 100. I w Polsce, i na całym świecie. I tak jak w późnym wieku trudno jest mieć dzieci, bo człowiek nie ma już cierpliwości i zdrowia, tak samo trudno grać główne role, mieszkać w hotelach kilka tygodni lub miesięcy. Żyję w zgodzie z naturą — korzystam z propozycji, które mnie interesują, pracuję z ludźmi, których lubię. A jeżeli wyjeżdżam, to na kilka dni, albo co najwyżej kilkanaście.
— Przy okazji pracy na planie „Kamerdynera” odwiedził pan piękne miejsca między innymi na Mazurach.
— O, tak. I bardzo lubię Filipa Bajona, z którym zrobiłem chyba z sześć filmów, grałem raz większe rolę, raz mniejsze. A teraz z życia zostaje coraz mniej, i oprócz filmu interesują mnie też inne rzeczy. Gram w kilku przedstawieniach w teatrze, próbuję dwa następne. Ciągle gram Cześnika w „Zemście” mojego ukochanego Fredry. Natomiast nie gram już Leara ani w Teatrze na Woli, ani w Teatrze STU. Masę czytam i regularnie jeżdżę konno.
— I o to chciałam zapytać. Pana żona, Krystyna Demska, mówiła mi, że macie dwa konie.
— Jeden spędza u nas emeryturę, a drugi jest w pełni sił.
— Pamiętam pana niewielką, ale przecudną rolę z „Hrabiny Cosel”. Zagrał pan tam szwedzkiego króla Karola XII i wykonał kontrolowany upadek z konia w galopie.
— Bo to był taki zwariowany król, który w czasie wojny północnej miał niewiele ponad 20 lat, czyli tyle, ile ja podczas kręcenia filmu. I rzeczywiście prezentował swoim żołnierzom niezwykłą sprawność i odwagę.
— A pan włożył w tę rolę ogromną energię i radość życia.
— I tam była też ładna scena aktorska z Mariuszem Dmochowskim, który zagrał Augusta II Mocnego. O, pamiętam, że Zbyszek Cybulski zawsze mi mówił: „Ty nie lekceważ drugoplanowych ról”. Było to w czasach, kiedy ja grałem same główne, a jego zapytałem, czemu zgodził się grać niedużą rolę w „Jowicie” (film Janusza Morgensterna z 1967 roku — red.). — Bo wiesz — odpowiedział — Z każdym rokiem więcej rozumiem. W głównych rolach, nawet jak zepsujesz jedną scenę, to opowiadana historia czy reżyser ciebie „wyciągnie”. Zepsujesz jedną scenę, poprawisz się drugiej. W niedużej roli nie wolno popełnić ani jednego błędu. Tak jest w filmie. Ale ja jestem również miłośnikiem niektórych polskich seriali.
— Naprawdę?! Których?
— Uwielbiam „Ranczo”. Moim zdaniem to najlepszy serial w naszej kinematografii. Ma fenomenalny scenariusz, jest fenomenalnie wyreżyserowany i zagrany. I jest w nim cała Polska — jak u Wyspiańskiego, jak w poezji Norwida, jak u Mickiewicza. Cały nasz narodowy charakter. Serialem, który lubiłem oglądać, jest „Na dobre i na złe” i wiem, że będzie też tam wątek dla mnie. Uważam, że praca w serialu to fantastyczny trening dla aktora. A przy okazji zarabia się pieniądze, które pozwalają godziwie żyć. I gdyby nie byłoby seriali, należałoby pozamykać trzy czwarte szkół aktorskich w Polsce. Filmów nie kręci się tak dużo, z teatru wyżyć się nie da. A w serialu aktorzy mogą się pokazać szerokiej publiczności, młodzi zdobywają sympatię widowni i przestają być anonimowi.
— No właśnie, to siła telewizji. Niedawno widziałam w TVP Kultura spektakl „Ksiądz Marek” w reżyserii Krzysztofa Nazara. Zagrał pan tam fenomenalnie złoczyńcę Kossakowskiego.
— Krzysztof Nazar wyreżyserował jeszcze z moim udziałem „Makbeta” oraz „Sen srebrny Salomei”, gdzie zagrałem Regimentarza. To był znakomity reżyser.
— A ja mam pytanie o pana stosunek do polskiej romantycznej tradycji. Ja bardzo ją lubię, czytam Mickiewicza, oglądam Słowackiego, ale czy nie zatruwa naszych umysłów? To poświęcenie, oddanie, śmierć, absolutny brak realizmu i pragmatyzmu.
— Ależ nie tylko! Niedościgłym wzorem interpretacji dzieł romantycznych był Adam Hanuszkiewicz, mój mistrz w teatrze. I myślałem, że po odzyskaniu niepodległości — kiedy możemy rządzić się, jak chcemy — już sięgać po romantyków nie będziemy. Bo jakie ich dzieła mają odbicie w naszej rzeczywistości? Otóż w tej chwili w Mickiewiczu, Słowackim, a jeszcze bardziej Norwidzie i Wyspiańskim, jest wielka mądrość. Jest zamyślenie się niezwykle gorzkie, a u niektórych rozpaczliwe, nad polskim społeczeństwem, nad jego małością, głupotą, swarliwością i egoizmem. Bo jest tak, jak powiedział Norwid: "Jesteśmy wielkim narodem, ale żadnym społeczeństwem. I przykładem naszej głupoty narodowej jest zajazd na Sopliców opisany w „Panu Tadeuszu”. Przypomnę monolog Dobrzyńskiego, który w filmie Andrzeja Wajdy pięknie mówi Jerzy Bińczycki: „A głupi wy, głupi/ Na czym się mleło, na was skrupi...” Dopiero kiedy major Płut z kapitanem Rykowem na mieszkańców zaścianków napadli, to się pogodzili. Przecież cały „Pan Tadeusz” to kwintesencja polskiego społeczeństwa. To jest w „Weselu”, gdzie padają słowa „Miałeś chamie złoty róg” i Słowackiego, który pisał o Polsce „Pawiem narodów byłaś i papugą”... To w tej chwili widzimy na każdym kroku. I nikt do tej pory nie przeprosił za skłócenie narodu. czyli zbrodnię wokół tak zwanego zamachu smoleńskiego. To wielkie kłamstwo, od którego zaczął się podział polskiego społeczeństwa i z którego cieszą się przywódcy takich krajów jak Rosja.
— Rozumiem, że dla pana w literaturze romantycznej ważna jest ta krytyczna analiza narodowego charakteru.
— Jej twórcom chodziło przede wszystkim o odzyskanie niepodległości. Mickiewicz modlił się o wielką wojnę ludów i ona przyszła. Polacy, także dzięki własnym wysiłkom, w 1918 roku stali się wolni. Naród był podzielony przez trzech zaborców, mówił w dwóch obcych językach, żył w trzech innych kulturach, w innym prawodawstwie, a okazało się być jednolity, właśnie dzięki tej wielkiej literaturze. Dzięki dziełom romantyków i pozytywistów, dzięki Mickiewiczowi i dzięki Żeromskiemu, ale też dzięki Sienkiewiczowi, który pisał „ku pokrzepieniu serc”. Stanowiliśmy jeden, podobnie myślący i czujący naród. Opoką był zawsze Kościół katolicki, którego nie udało się rozbić ani za zaborów, ani za komunizmu, ale wystarczy, by zawitała jutrzenka swobody i demokracji, a już się wewnętrznie podzielił.
— Czy, pana zdaniem, dzisiaj sztuka wpływa jeszcze na masową wyobraźnię? Czy może coś zmienić w głowach ludzi?
— Gdybym w to nie wierzył, musiałbym zmienić zawód. „Niech żywi nie tracą nadziei”— jak pisał Słowacki — „I przed narodem niosą oświaty kaganiec...” Tylko kultura potrafi coś pozytywnie zmienić. I fakt, że od 1956 roku nie była przez władze komunistyczne tępiona do końca. Romantyków wystawialiśmy, powstawały filmy Wajdy, a ministrowie kultury byli naszymi sojusznikami. Nigdy przedtem nie było takiego uległego władzy i skonfliktowanego ze środowiskiem artystycznym ministra kultury jak teraz.
— Jakiś czas temu widziałam pana, Andrzeja Seweryna i Wojciecha Pszoniaka na jednym z marszów w obronie demokracji, gdzie powtórzyliście scenę z „Ziemi obiecanej”: „Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic”...
— ... to razem mamy tyle, żeby przywrócić w Polsce normalność.
— Zagrał pan — od Hamleta, przez Makbeta, Churchilla, Raskolnikowa, Jana Brońskiego, Wiktora Rubena, Przybyszewskiego, Borowieckiego do Kmicica — mnóstwo ról. Wymieniłam tylko kilka z nich.
— Miałem nieprawdopodobne szczęście, choć nie na wszystkie propozycje w latach 60. i 70. XX wieku docierały do mnie i nie wystąpiłem w kilku ważnych filmach, choć byłem w najlepszym wieku do grania głównych ról.
— Jaki to wiek?
— Między 20 a 40 rokiem życia. Tyle że kiedy miałem lat 20, byłem po kilku filmach z Andrzejem Wajdą i zaczynałem pracę z Jerzym Hoffmanem. I nie było wtedy w Europie aktora w moim wieku tak znanego, przynajmniej na festiwalach. Na ekranach nie było jeszcze Depardieu ani De Niro. A gdy już w latach 80. XX wieku już decydowałem o swoim losie, znanych trzydziestoletnich aktorów było po kilku w każdym kraju. Miałem, mimo to nieprawdopodobne szczęście, bo gdybym nie zdał matury o czasie, nie trafiłbym do szkoły teatralnej. A gdybym dostał się tam rok później, nie trafiłby na mnie Wajda. A wtedy nie byłoby „Popiołów” ani kolejnych trzynastu filmów z Wajdą.
— Był pan słabym uczniem?
— Miałem 5 dwój na półrocze, z wszystkich podstawowych przedmiotów i nie chciano dopuścić mnie do matury. A ja pracowałem u Andrzeja Konica w Młodzieżowym Studio Poetyckim i uprawiałem wyczynowo sport. Nie miałem czasu na naukę. Jednak na ostatniej radzie pedagogicznej dwójka profesorów poręczyła za mnie. Był to pan od wuefu i pani od francuskiego.
— Z kobietami też miał pan szczęście?
— Grałem z najwspanialszymi aktorkami Europy. Nawet w jednej trochę się zakochałem, a była to Barbara Sukova i mam z nią dorosłego syna. A z kobietami różnie bywało. W tej chwili jestem od wielu lat bardzo szczęśliwym mężem Krysi.
— Co by pan poradził dzisiaj młodym ludziom, gdyby zapytali: Jak żyć, panie Danielu?
— To pytanie słyszę od dziesięcioleci w różnych językach i w odpowiedzi zawsze cytuję naszego niezastąpionego Mickiewicza: — W życiu koniecznie trzeba coś ścigać — miłość, ideę, a chociażby i zająca...
mzg
— Wystąpiłem w „Kamerdynerze” gościnnie. Nie było dużo dni zdjęciowych. Zresztą, w wieku 70 plus zazwyczaj nie gra się dużych ról. Ale kiedy sięgam pamięcią w przeszłość, a pracuję w filmie od 18 roku życia, to okazuje się, że tych dużych ról było ponad 100. I w Polsce, i na całym świecie. I tak jak w późnym wieku trudno jest mieć dzieci, bo człowiek nie ma już cierpliwości i zdrowia, tak samo trudno grać główne role, mieszkać w hotelach kilka tygodni lub miesięcy. Żyję w zgodzie z naturą — korzystam z propozycji, które mnie interesują, pracuję z ludźmi, których lubię. A jeżeli wyjeżdżam, to na kilka dni, albo co najwyżej kilkanaście.
Urodził się w 1945 roku w Łowiczu. Zadebiutował w 1963 roku w filmie Janusza Nasfetera "Ranny w lesie". Pierwszą dużą rolę zagrał w 1965 roku w 'Popiołach" Andrzeja Wajdy. Największą popularność przyniosła mu rola Kmicica w "Potopie". (1974)
Trzykrotnie żonaty. W połowie lat 70. spotykał się z Marylą Rodowicz. Był to bodaj najgłośniejszy romans epoki Gierka. Odznaczony m.in. Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski i francuskim Orderem Narodowym Legii Honorowej. Do końca 2018 roku zagrał w 96 filmach i 29 serialach.
— Przy okazji pracy na planie „Kamerdynera” odwiedził pan piękne miejsca między innymi na Mazurach.
— O, tak. I bardzo lubię Filipa Bajona, z którym zrobiłem chyba z sześć filmów, grałem raz większe rolę, raz mniejsze. A teraz z życia zostaje coraz mniej, i oprócz filmu interesują mnie też inne rzeczy. Gram w kilku przedstawieniach w teatrze, próbuję dwa następne. Ciągle gram Cześnika w „Zemście” mojego ukochanego Fredry. Natomiast nie gram już Leara ani w Teatrze na Woli, ani w Teatrze STU. Masę czytam i regularnie jeżdżę konno.
— I o to chciałam zapytać. Pana żona, Krystyna Demska, mówiła mi, że macie dwa konie.
— Jeden spędza u nas emeryturę, a drugi jest w pełni sił.
— Pamiętam pana niewielką, ale przecudną rolę z „Hrabiny Cosel”. Zagrał pan tam szwedzkiego króla Karola XII i wykonał kontrolowany upadek z konia w galopie.
— Bo to był taki zwariowany król, który w czasie wojny północnej miał niewiele ponad 20 lat, czyli tyle, ile ja podczas kręcenia filmu. I rzeczywiście prezentował swoim żołnierzom niezwykłą sprawność i odwagę.
— A pan włożył w tę rolę ogromną energię i radość życia.
— I tam była też ładna scena aktorska z Mariuszem Dmochowskim, który zagrał Augusta II Mocnego. O, pamiętam, że Zbyszek Cybulski zawsze mi mówił: „Ty nie lekceważ drugoplanowych ról”. Było to w czasach, kiedy ja grałem same główne, a jego zapytałem, czemu zgodził się grać niedużą rolę w „Jowicie” (film Janusza Morgensterna z 1967 roku — red.). — Bo wiesz — odpowiedział — Z każdym rokiem więcej rozumiem. W głównych rolach, nawet jak zepsujesz jedną scenę, to opowiadana historia czy reżyser ciebie „wyciągnie”. Zepsujesz jedną scenę, poprawisz się drugiej. W niedużej roli nie wolno popełnić ani jednego błędu. Tak jest w filmie. Ale ja jestem również miłośnikiem niektórych polskich seriali.
— Naprawdę?! Których?
— Uwielbiam „Ranczo”. Moim zdaniem to najlepszy serial w naszej kinematografii. Ma fenomenalny scenariusz, jest fenomenalnie wyreżyserowany i zagrany. I jest w nim cała Polska — jak u Wyspiańskiego, jak w poezji Norwida, jak u Mickiewicza. Cały nasz narodowy charakter. Serialem, który lubiłem oglądać, jest „Na dobre i na złe” i wiem, że będzie też tam wątek dla mnie. Uważam, że praca w serialu to fantastyczny trening dla aktora. A przy okazji zarabia się pieniądze, które pozwalają godziwie żyć. I gdyby nie byłoby seriali, należałoby pozamykać trzy czwarte szkół aktorskich w Polsce. Filmów nie kręci się tak dużo, z teatru wyżyć się nie da. A w serialu aktorzy mogą się pokazać szerokiej publiczności, młodzi zdobywają sympatię widowni i przestają być anonimowi.
— No właśnie, to siła telewizji. Niedawno widziałam w TVP Kultura spektakl „Ksiądz Marek” w reżyserii Krzysztofa Nazara. Zagrał pan tam fenomenalnie złoczyńcę Kossakowskiego.
— Krzysztof Nazar wyreżyserował jeszcze z moim udziałem „Makbeta” oraz „Sen srebrny Salomei”, gdzie zagrałem Regimentarza. To był znakomity reżyser.
— A ja mam pytanie o pana stosunek do polskiej romantycznej tradycji. Ja bardzo ją lubię, czytam Mickiewicza, oglądam Słowackiego, ale czy nie zatruwa naszych umysłów? To poświęcenie, oddanie, śmierć, absolutny brak realizmu i pragmatyzmu.
— Ależ nie tylko! Niedościgłym wzorem interpretacji dzieł romantycznych był Adam Hanuszkiewicz, mój mistrz w teatrze. I myślałem, że po odzyskaniu niepodległości — kiedy możemy rządzić się, jak chcemy — już sięgać po romantyków nie będziemy. Bo jakie ich dzieła mają odbicie w naszej rzeczywistości? Otóż w tej chwili w Mickiewiczu, Słowackim, a jeszcze bardziej Norwidzie i Wyspiańskim, jest wielka mądrość. Jest zamyślenie się niezwykle gorzkie, a u niektórych rozpaczliwe, nad polskim społeczeństwem, nad jego małością, głupotą, swarliwością i egoizmem. Bo jest tak, jak powiedział Norwid: "Jesteśmy wielkim narodem, ale żadnym społeczeństwem. I przykładem naszej głupoty narodowej jest zajazd na Sopliców opisany w „Panu Tadeuszu”. Przypomnę monolog Dobrzyńskiego, który w filmie Andrzeja Wajdy pięknie mówi Jerzy Bińczycki: „A głupi wy, głupi/ Na czym się mleło, na was skrupi...” Dopiero kiedy major Płut z kapitanem Rykowem na mieszkańców zaścianków napadli, to się pogodzili. Przecież cały „Pan Tadeusz” to kwintesencja polskiego społeczeństwa. To jest w „Weselu”, gdzie padają słowa „Miałeś chamie złoty róg” i Słowackiego, który pisał o Polsce „Pawiem narodów byłaś i papugą”... To w tej chwili widzimy na każdym kroku. I nikt do tej pory nie przeprosił za skłócenie narodu. czyli zbrodnię wokół tak zwanego zamachu smoleńskiego. To wielkie kłamstwo, od którego zaczął się podział polskiego społeczeństwa i z którego cieszą się przywódcy takich krajów jak Rosja.
— Rozumiem, że dla pana w literaturze romantycznej ważna jest ta krytyczna analiza narodowego charakteru.
— Jej twórcom chodziło przede wszystkim o odzyskanie niepodległości. Mickiewicz modlił się o wielką wojnę ludów i ona przyszła. Polacy, także dzięki własnym wysiłkom, w 1918 roku stali się wolni. Naród był podzielony przez trzech zaborców, mówił w dwóch obcych językach, żył w trzech innych kulturach, w innym prawodawstwie, a okazało się być jednolity, właśnie dzięki tej wielkiej literaturze. Dzięki dziełom romantyków i pozytywistów, dzięki Mickiewiczowi i dzięki Żeromskiemu, ale też dzięki Sienkiewiczowi, który pisał „ku pokrzepieniu serc”. Stanowiliśmy jeden, podobnie myślący i czujący naród. Opoką był zawsze Kościół katolicki, którego nie udało się rozbić ani za zaborów, ani za komunizmu, ale wystarczy, by zawitała jutrzenka swobody i demokracji, a już się wewnętrznie podzielił.
— Czy, pana zdaniem, dzisiaj sztuka wpływa jeszcze na masową wyobraźnię? Czy może coś zmienić w głowach ludzi?
— Gdybym w to nie wierzył, musiałbym zmienić zawód. „Niech żywi nie tracą nadziei”— jak pisał Słowacki — „I przed narodem niosą oświaty kaganiec...” Tylko kultura potrafi coś pozytywnie zmienić. I fakt, że od 1956 roku nie była przez władze komunistyczne tępiona do końca. Romantyków wystawialiśmy, powstawały filmy Wajdy, a ministrowie kultury byli naszymi sojusznikami. Nigdy przedtem nie było takiego uległego władzy i skonfliktowanego ze środowiskiem artystycznym ministra kultury jak teraz.
— Jakiś czas temu widziałam pana, Andrzeja Seweryna i Wojciecha Pszoniaka na jednym z marszów w obronie demokracji, gdzie powtórzyliście scenę z „Ziemi obiecanej”: „Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic”...
— ... to razem mamy tyle, żeby przywrócić w Polsce normalność.
— Zagrał pan — od Hamleta, przez Makbeta, Churchilla, Raskolnikowa, Jana Brońskiego, Wiktora Rubena, Przybyszewskiego, Borowieckiego do Kmicica — mnóstwo ról. Wymieniłam tylko kilka z nich.
— Miałem nieprawdopodobne szczęście, choć nie na wszystkie propozycje w latach 60. i 70. XX wieku docierały do mnie i nie wystąpiłem w kilku ważnych filmach, choć byłem w najlepszym wieku do grania głównych ról.
— Jaki to wiek?
— Między 20 a 40 rokiem życia. Tyle że kiedy miałem lat 20, byłem po kilku filmach z Andrzejem Wajdą i zaczynałem pracę z Jerzym Hoffmanem. I nie było wtedy w Europie aktora w moim wieku tak znanego, przynajmniej na festiwalach. Na ekranach nie było jeszcze Depardieu ani De Niro. A gdy już w latach 80. XX wieku już decydowałem o swoim losie, znanych trzydziestoletnich aktorów było po kilku w każdym kraju. Miałem, mimo to nieprawdopodobne szczęście, bo gdybym nie zdał matury o czasie, nie trafiłbym do szkoły teatralnej. A gdybym dostał się tam rok później, nie trafiłby na mnie Wajda. A wtedy nie byłoby „Popiołów” ani kolejnych trzynastu filmów z Wajdą.
— Był pan słabym uczniem?
— Miałem 5 dwój na półrocze, z wszystkich podstawowych przedmiotów i nie chciano dopuścić mnie do matury. A ja pracowałem u Andrzeja Konica w Młodzieżowym Studio Poetyckim i uprawiałem wyczynowo sport. Nie miałem czasu na naukę. Jednak na ostatniej radzie pedagogicznej dwójka profesorów poręczyła za mnie. Był to pan od wuefu i pani od francuskiego.
— Z kobietami też miał pan szczęście?
— Grałem z najwspanialszymi aktorkami Europy. Nawet w jednej trochę się zakochałem, a była to Barbara Sukova i mam z nią dorosłego syna. A z kobietami różnie bywało. W tej chwili jestem od wielu lat bardzo szczęśliwym mężem Krysi.
— Co by pan poradził dzisiaj młodym ludziom, gdyby zapytali: Jak żyć, panie Danielu?
— To pytanie słyszę od dziesięcioleci w różnych językach i w odpowiedzi zawsze cytuję naszego niezastąpionego Mickiewicza: — W życiu koniecznie trzeba coś ścigać — miłość, ideę, a chociażby i zająca...
mzg