Aleksandra Gogolewska w ubiegłym roku była pierwszą i jedyną operatorką żurawia we Wrocławiu. To się jednak powoli zmienia? Czy to męski zawód?
— A czy kierowca to męski zawód? — śmieje się pani Aleksandra. — Nie ma żadnej różnicy, choć fakt, że kobiet jest w branży dużo mniej. Z roku na rok liczba operatorek rośnie. W ubiegłym roku byłam jedyną operatorką żurawia we Wrocławiu, a teraz jest nas już 6. W Polsce będzie około 30. Może 40?
Ale jeszcze kilka lat temu operatorka żurawia była niespotykanym widokiem. Z czego to wynika? — Chyba z zaszufladkowania. We Wrocławiu wciąż się dziwią, jak mnie widzą — przyznaje pani Aleksandra. — Ale tak jest chyba tylko przy pierwszym spotkaniu. Później każdy jest traktowany na równi, współpracujemy.
Aleksandra Gogolewska lubi adrenalinę. I to chyba najbardziej kręci ją w tym zawodzie. — Ta praca jest nieobliczalna. Niby steruję żurawiem, niby robię to samo, ale codziennie stoją przede mną inne wyzwania. Teraz pracuję na noce, a Wrocław nocą jest przepiękny. Tych widoków nie da się opisać.
Żuraw wieżowy, który potocznie nazywa się dźwigiem, to jedna z największych maszyn roboczych. Niektóre osiągają nawet 245 m wysokości. Najmniejsze mają po kilkanaście metrów.
— Najmniejszy, w jakim pracowałam, miał 15 m wysokości. Ale zazwyczaj pracuje na dużo wyższych. Mój najwyższy żuraw liczył 76 m — mówi Aleksandra Gogolewska. I przyznaje, że... — Strach jest, ale człowiek się do tego przyzwyczaja. Wchodzę do żurawia jak do biura. Im wyżej się wejdzie, tym lepiej się później pracuje na tych niższych żurawiach. Moim marzeniem jest jednak przekroczyć granicę stu metrów. Operator współpracuje z hakowymi i sygnalistami. Mamy kontakt radiowy. Rano dostajemy komendę, co dzisiaj przenosimy, co stawiamy. Kiedyś przenosiłam nawet kartkę papieru...
— Co pani przenosiła?
— Zdarzało się, że komuś nie chciało się wchodzić 7 pięter na górę, więc usłyszałam: Ola, podjedziesz tu? Bo potrzebuję zanieść projekt na górę. Straszyłam ich, że dostaną na starość miażdżycy od tego niechodzenia, ale nie słuchają — śmieje się pani Aleksandra. — Koszulka foliowa na projekt, zawiązana na haku i... do góry. To się zdarza.
Na zachodzie dźwigi nierzadko mają windy. W Polsce do swojego miejsca pracy trzeba się wdrapać. Aleksandra Gogolewska się jednak nie boi, choć raz przeżyła chwilę grozy...
— Wchodzi się bez zabezpieczeń, robię to na luzie. Czasem drabinka jest pionowo, czasem pod kątem. W sumie wtedy łatwiej wejść. I nieważne, czy jest minus 15, czy 30 na plusie — mówi. — Jak ktoś nie uważa, to może spaść, ale musiałby się chyba postarać. Choć przyznaję, że drabinki często nie są w dobrym stanie technicznym. Zdarzyło mi się, że... zawisłam na jednej ręce na 76 metrach. Ale skończyło się na strachu.
Dla operatorów żurawi temat godzin pracy jest drażliwy. A to dlatego, że...
— Siedzi się różnie. Związki zawodowe walczą o to, żeby przestrzegano godzin pracy, bo niektórzy siedzą po 8, inni po 12, a zdarza się też 16 godzin. Mamy przerwy. Dwie po pół godziny. Czasem się schodzi, czasem siedzi na górze i ogląda seriale. Zależy od dnia. Lepiej czasem zejść, żeby nie zwariować, bo przecież ciągle jest się samemu. No i kręgosłup odpoczywa.
A korzystanie z toalety? — Można zejść, ale już widzę ten wzrok kierownictwa — śmieje się pani Aleksandra. — Mężczyźni robią to do butelek po wodzie, a my mamy specjalne lejki, z których korzystają też np. maratonki. Da się przeżyć.
Praca na wysokości to ryzyko. Nierzadko pogodowe. A co gdy operatora złapie burza?
— Teoretycznie kabina jest odizolowana — odpowiada Aleksandra Gogolewska. — Na pewno nie wolno wtedy schodzić, bo piorun szalałby po całej konstrukcji. W dzień zauważymy burzę, w nocy nie ma szans. Zdarzyło mi się kiedyś siedzieć w kabinie przy ostrej burzy. Dla bezpieczeństwa koledzy odłączyli mnie od prądu. Siedziałam na fotelu materiałowym i w zasadzie się nie ruszałam, bo wszystko poza nim w kabinie jest metalowe. Niby człowiek wie, że jest bezpieczny, ale strach pozostaje. Widok jest jednak niesamowity. Pod nami miasto i skaczące pioruny. To nie do opisania.
Agata Popek, operatorka żurawia z Warszawy, wiceprzewodnicząca Związku Zawodowego Wspólnota Pracy, też jest wśród kobiet pionierką w swoim fachu. Dobrze zna Aleksandrę Gogolewską, co raczej nie dziwi, bo kobiet w tym zawodzie jest mało.
— W latach 80. kobiet-operatorów było w Polsce mnóstwo. Znacznie więcej niż teraz — mówi Agata Popek. — Później zawód wśród nich umarł, ale niedawno odżył. Jestem operatorem od 2016 roku. Byłam pierwsza w Warszawie. Ale systematycznie, w całej Polsce, pojawiały się pojedyncze kobiety.
Według Aleksandry Gogolewskiej operatorek jest w Polsce około 40, ale jej koleżanka z Warszawy twierdzi inaczej.
— Nie sądzę, żeby było ich aż tyle. Myślę, że około 20. Reszta jest za granicą.
Inne warunki pracy?
— Całkowicie. Przestrzegane bhp, godzin pracy, wyższe zarobki — wylicza Agata Popek. — U nas nie zarabia się tyle, ile powinno. Zwłaszcza, że to bardzo odpowiedzialna praca. Powyżej 25 metra są na żurawiach windy, u nas trzeba wejść po schodach. Oczywiście staramy się, żeby i tu było lepiej, żeby operatorzy nie uciekali za granicę. Dużą rolę odgrywa Związek Zawodowy Wspólnota Pracy, który swoją działalnością poprawia warunki pracy i narzuca standardy panujące na Zachodzie.
Każdy operator żurawia ma swoje przygody z burzami. — Przeżyłam uderzenie pioruna obok żurawia, więc nie ma się czego bać — śmieje się pani Agata. — To niezapomniane przeżycie.
A najtrudniejszy ładunek, jaki przenosiła? — Bardzo duże okna zbrojone, specjalnie sprowadzane zza granicy. Jedno kosztowało 60 tys. zł. Musiałam je podnieść, potem przesunąć. Był lekki wiatr, obawialiśmy się, czy się uda. Potem trzeba było te okno przenieść za budynek. W takiej sytuacji ręka nie może operatorowi zadrżeć. Niby ładunek nie może spaść, bo jest zabezpieczony, ale to praca wymagająca skupienia.
Agata Popek pracuje zazwyczaj na wysokości od 30 do 60 metrów. Raz udało jej się wspiąć na 70 metrów, choć nie ukrywa, że chciałaby pracować jeszcze wyżej. Czy boi się wchodzić na górę?
— Nie. Od samego początku wchodziłam tam z pewnością siebie. Kilka razy noga mi się osunęła, ale strachu nie ma. Chyba że urwałaby się drabinka — śmieje się pani Agata. — W ogóle kobiet na budowie jest coraz więcej. Sama jestem bardzo dobrze postrzegana, choć zdarzają się mężczyźni, którzy nie życzą sobie, żeby kobieta miała na budowie cokolwiek do powiedzenia. Ale to mniejszość. Jest też coraz więcej kierowniczek, ostatnio byłam na budowie, gdzie tylko panie były na kierowniczych stanowiskach.
Jak wygląda szkolenie na operatora? — W zasadzie tak jak inne szkolenia, moje trwało w sumie ponad 3 miesiące — wspomina. — Część teorii, jak również praktykę odbywałam pod okiem doświadczonych operatorów, a w międzyczasie chodziłam na kurs szkoleniowy. Na końcu odbyłam egzamin teoretyczny i praktyczny. Niestety, zdarzają się też kursy, które trwają 3 dni i taki kursant zostaje operatorem i bez praktyki zaczyna pracować.
Aleksandrę Gogolewską w zawodzie kręci adrenalina. Agatę Popek... misja.
— Uwielbiam swoją pracę, bo każdego dnia powstaje z niej coś nowego. Czy to budynek biurowy czy mieszkalny. Dokładam do tego swoją cegiełkę. A poza tym mam niesamowite widoki z kabiny — śmieje się. — Siedzimy w niej 10-12 godzin. Staram się tego nie przekraczać. Mam dom, rodzinę, dzieci. I to jest najważniejsze.
pj
— A czy kierowca to męski zawód? — śmieje się pani Aleksandra. — Nie ma żadnej różnicy, choć fakt, że kobiet jest w branży dużo mniej. Z roku na rok liczba operatorek rośnie. W ubiegłym roku byłam jedyną operatorką żurawia we Wrocławiu, a teraz jest nas już 6. W Polsce będzie około 30. Może 40?
Ale jeszcze kilka lat temu operatorka żurawia była niespotykanym widokiem. Z czego to wynika? — Chyba z zaszufladkowania. We Wrocławiu wciąż się dziwią, jak mnie widzą — przyznaje pani Aleksandra. — Ale tak jest chyba tylko przy pierwszym spotkaniu. Później każdy jest traktowany na równi, współpracujemy.
Aleksandra Gogolewska lubi adrenalinę. I to chyba najbardziej kręci ją w tym zawodzie. — Ta praca jest nieobliczalna. Niby steruję żurawiem, niby robię to samo, ale codziennie stoją przede mną inne wyzwania. Teraz pracuję na noce, a Wrocław nocą jest przepiękny. Tych widoków nie da się opisać.
Żuraw wieżowy, który potocznie nazywa się dźwigiem, to jedna z największych maszyn roboczych. Niektóre osiągają nawet 245 m wysokości. Najmniejsze mają po kilkanaście metrów.
— Najmniejszy, w jakim pracowałam, miał 15 m wysokości. Ale zazwyczaj pracuje na dużo wyższych. Mój najwyższy żuraw liczył 76 m — mówi Aleksandra Gogolewska. I przyznaje, że... — Strach jest, ale człowiek się do tego przyzwyczaja. Wchodzę do żurawia jak do biura. Im wyżej się wejdzie, tym lepiej się później pracuje na tych niższych żurawiach. Moim marzeniem jest jednak przekroczyć granicę stu metrów. Operator współpracuje z hakowymi i sygnalistami. Mamy kontakt radiowy. Rano dostajemy komendę, co dzisiaj przenosimy, co stawiamy. Kiedyś przenosiłam nawet kartkę papieru...
— Co pani przenosiła?
— Zdarzało się, że komuś nie chciało się wchodzić 7 pięter na górę, więc usłyszałam: Ola, podjedziesz tu? Bo potrzebuję zanieść projekt na górę. Straszyłam ich, że dostaną na starość miażdżycy od tego niechodzenia, ale nie słuchają — śmieje się pani Aleksandra. — Koszulka foliowa na projekt, zawiązana na haku i... do góry. To się zdarza.
Na zachodzie dźwigi nierzadko mają windy. W Polsce do swojego miejsca pracy trzeba się wdrapać. Aleksandra Gogolewska się jednak nie boi, choć raz przeżyła chwilę grozy...
— Wchodzi się bez zabezpieczeń, robię to na luzie. Czasem drabinka jest pionowo, czasem pod kątem. W sumie wtedy łatwiej wejść. I nieważne, czy jest minus 15, czy 30 na plusie — mówi. — Jak ktoś nie uważa, to może spaść, ale musiałby się chyba postarać. Choć przyznaję, że drabinki często nie są w dobrym stanie technicznym. Zdarzyło mi się, że... zawisłam na jednej ręce na 76 metrach. Ale skończyło się na strachu.
Dla operatorów żurawi temat godzin pracy jest drażliwy. A to dlatego, że...
— Siedzi się różnie. Związki zawodowe walczą o to, żeby przestrzegano godzin pracy, bo niektórzy siedzą po 8, inni po 12, a zdarza się też 16 godzin. Mamy przerwy. Dwie po pół godziny. Czasem się schodzi, czasem siedzi na górze i ogląda seriale. Zależy od dnia. Lepiej czasem zejść, żeby nie zwariować, bo przecież ciągle jest się samemu. No i kręgosłup odpoczywa.
A korzystanie z toalety? — Można zejść, ale już widzę ten wzrok kierownictwa — śmieje się pani Aleksandra. — Mężczyźni robią to do butelek po wodzie, a my mamy specjalne lejki, z których korzystają też np. maratonki. Da się przeżyć.
Praca na wysokości to ryzyko. Nierzadko pogodowe. A co gdy operatora złapie burza?
— Teoretycznie kabina jest odizolowana — odpowiada Aleksandra Gogolewska. — Na pewno nie wolno wtedy schodzić, bo piorun szalałby po całej konstrukcji. W dzień zauważymy burzę, w nocy nie ma szans. Zdarzyło mi się kiedyś siedzieć w kabinie przy ostrej burzy. Dla bezpieczeństwa koledzy odłączyli mnie od prądu. Siedziałam na fotelu materiałowym i w zasadzie się nie ruszałam, bo wszystko poza nim w kabinie jest metalowe. Niby człowiek wie, że jest bezpieczny, ale strach pozostaje. Widok jest jednak niesamowity. Pod nami miasto i skaczące pioruny. To nie do opisania.
Agata Popek, operatorka żurawia z Warszawy, wiceprzewodnicząca Związku Zawodowego Wspólnota Pracy, też jest wśród kobiet pionierką w swoim fachu. Dobrze zna Aleksandrę Gogolewską, co raczej nie dziwi, bo kobiet w tym zawodzie jest mało.
— W latach 80. kobiet-operatorów było w Polsce mnóstwo. Znacznie więcej niż teraz — mówi Agata Popek. — Później zawód wśród nich umarł, ale niedawno odżył. Jestem operatorem od 2016 roku. Byłam pierwsza w Warszawie. Ale systematycznie, w całej Polsce, pojawiały się pojedyncze kobiety.
Według Aleksandry Gogolewskiej operatorek jest w Polsce około 40, ale jej koleżanka z Warszawy twierdzi inaczej.
— Nie sądzę, żeby było ich aż tyle. Myślę, że około 20. Reszta jest za granicą.
Inne warunki pracy?
— Całkowicie. Przestrzegane bhp, godzin pracy, wyższe zarobki — wylicza Agata Popek. — U nas nie zarabia się tyle, ile powinno. Zwłaszcza, że to bardzo odpowiedzialna praca. Powyżej 25 metra są na żurawiach windy, u nas trzeba wejść po schodach. Oczywiście staramy się, żeby i tu było lepiej, żeby operatorzy nie uciekali za granicę. Dużą rolę odgrywa Związek Zawodowy Wspólnota Pracy, który swoją działalnością poprawia warunki pracy i narzuca standardy panujące na Zachodzie.
Każdy operator żurawia ma swoje przygody z burzami. — Przeżyłam uderzenie pioruna obok żurawia, więc nie ma się czego bać — śmieje się pani Agata. — To niezapomniane przeżycie.
A najtrudniejszy ładunek, jaki przenosiła? — Bardzo duże okna zbrojone, specjalnie sprowadzane zza granicy. Jedno kosztowało 60 tys. zł. Musiałam je podnieść, potem przesunąć. Był lekki wiatr, obawialiśmy się, czy się uda. Potem trzeba było te okno przenieść za budynek. W takiej sytuacji ręka nie może operatorowi zadrżeć. Niby ładunek nie może spaść, bo jest zabezpieczony, ale to praca wymagająca skupienia.
Agata Popek pracuje zazwyczaj na wysokości od 30 do 60 metrów. Raz udało jej się wspiąć na 70 metrów, choć nie ukrywa, że chciałaby pracować jeszcze wyżej. Czy boi się wchodzić na górę?
— Nie. Od samego początku wchodziłam tam z pewnością siebie. Kilka razy noga mi się osunęła, ale strachu nie ma. Chyba że urwałaby się drabinka — śmieje się pani Agata. — W ogóle kobiet na budowie jest coraz więcej. Sama jestem bardzo dobrze postrzegana, choć zdarzają się mężczyźni, którzy nie życzą sobie, żeby kobieta miała na budowie cokolwiek do powiedzenia. Ale to mniejszość. Jest też coraz więcej kierowniczek, ostatnio byłam na budowie, gdzie tylko panie były na kierowniczych stanowiskach.
Jak wygląda szkolenie na operatora? — W zasadzie tak jak inne szkolenia, moje trwało w sumie ponad 3 miesiące — wspomina. — Część teorii, jak również praktykę odbywałam pod okiem doświadczonych operatorów, a w międzyczasie chodziłam na kurs szkoleniowy. Na końcu odbyłam egzamin teoretyczny i praktyczny. Niestety, zdarzają się też kursy, które trwają 3 dni i taki kursant zostaje operatorem i bez praktyki zaczyna pracować.
Aleksandrę Gogolewską w zawodzie kręci adrenalina. Agatę Popek... misja.
— Uwielbiam swoją pracę, bo każdego dnia powstaje z niej coś nowego. Czy to budynek biurowy czy mieszkalny. Dokładam do tego swoją cegiełkę. A poza tym mam niesamowite widoki z kabiny — śmieje się. — Siedzimy w niej 10-12 godzin. Staram się tego nie przekraczać. Mam dom, rodzinę, dzieci. I to jest najważniejsze.
pj