- Ultrajanosik to jedyna tego typu impreza biegowa, której dwie malownicze trasy zostały poprowadzone na terenie Spisza oraz polskich i słowackich Tatr! - przekonują organizatorzy na stronie ultrajanosik.pl. Rzeczywiście, oglądając zdjęcia (choćby te od Tomka Płodzickiego) i materiały wideo (poniżej niezwykły film z biegu na dystansie 110 km - polecamy) nie mamy żadnych wątpliwości, że z trasy roztaczają się cudowne widoki. Co innego jednak spacerować po górach, a biegać po górach. Ponad 100 wymagających nie tylko siły, wytrzymałości, ale też ciągłego skupienia kilometrów mogą pokonać tylko najprawdziwsi twardziele, z których Janosik byłby dumny.
Ultrajanosik to w sumie 11 kategorii biegowych: od Ledwo Dychy (10km) do koronnej Legendy (110 km) - Tomasz Płodzicki z grupy Iława Biega pokonał właśnie tę ostatnią. W zawodach, ale na o połowę krótszym dystansie Spiskiej Pętli (55 km), biegło jeszcze dwóch iławian: Wojciech Petriczek i Piotr Jankowski.
- To był mój pierwszy start w górskim ultramaratonie. Wybrałem krótki dystans 55 km aby przebiec go spokojnie, zobaczyć jak wyglądają takie biegi, nabrać doświadczenia i przede wszystkim cieszyć się widokami – mówi Jankowski.
- Po powrocie do domu czułem się jak zakochany. Przez ponad tydzień myślałem tylko o tym biegu. Myślałem, że chcę jeszcze raz. Tylko więcej i szybciej. To dziwne, bo to z czym się trzeba zmagać podczas biegu w górach jest czymś o wiele gorszym niż podczas biegów ulicznych albo przełajowych. Jeśli stracisz siły to przechodzisz do marszu, ale w takim terenie nawet marsz wymaga wysiłku. Po odzyskaniu sił biegniesz dalej, po kilku godzinach odcina prąd tak że jedyne o czym się myśli to żeby się położyć i zasnąć. To najgorszy spośród kryzysów z jakimi się zmagałem – zauważa biegacz, który pokonał 55 km.
- Całkowity brak sił w całym ciele, idziesz i prawie śpisz. I do tego ta świadomość, że zostało jeszcze tyle kilometrów, kilka godzin do mety. Ale jak to kryzysy, trzeba sobie z nimi poradzić i biec dalej. W takim biegu ilość kilometrów, to tak naprawdę, nie dystans a czas w jakim trzeba się zmagać z biegiem. Dlatego duży podziw dla Tomka Płodzickiego za jego 110 km i rewelacyjny czas ponad 20h w tak trudnym biegu. Przekonałem się, że biegi górskie bolą fizycznie i mentalnie. Ale po takim biegu, to co się czuje to coś pięknego. Chcę jeszcze – dodaje Piotr Jankowski.
Tomek dla niejednego biegacza może być więc inspiracją. Poniżej relacja bezpośrednio z trasy – Płodzicki nie tylko potrafi pokonać ponad setkę kilometrów w górach, potrafi też ciekawie pisać.
zico
m.partyga@gazetaolsztynska.pl
Ultrajanosik to w sumie 11 kategorii biegowych: od Ledwo Dychy (10km) do koronnej Legendy (110 km) - Tomasz Płodzicki z grupy Iława Biega pokonał właśnie tę ostatnią. W zawodach, ale na o połowę krótszym dystansie Spiskiej Pętli (55 km), biegło jeszcze dwóch iławian: Wojciech Petriczek i Piotr Jankowski.
- To był mój pierwszy start w górskim ultramaratonie. Wybrałem krótki dystans 55 km aby przebiec go spokojnie, zobaczyć jak wyglądają takie biegi, nabrać doświadczenia i przede wszystkim cieszyć się widokami – mówi Jankowski.
- Po powrocie do domu czułem się jak zakochany. Przez ponad tydzień myślałem tylko o tym biegu. Myślałem, że chcę jeszcze raz. Tylko więcej i szybciej. To dziwne, bo to z czym się trzeba zmagać podczas biegu w górach jest czymś o wiele gorszym niż podczas biegów ulicznych albo przełajowych. Jeśli stracisz siły to przechodzisz do marszu, ale w takim terenie nawet marsz wymaga wysiłku. Po odzyskaniu sił biegniesz dalej, po kilku godzinach odcina prąd tak że jedyne o czym się myśli to żeby się położyć i zasnąć. To najgorszy spośród kryzysów z jakimi się zmagałem – zauważa biegacz, który pokonał 55 km.
- Całkowity brak sił w całym ciele, idziesz i prawie śpisz. I do tego ta świadomość, że zostało jeszcze tyle kilometrów, kilka godzin do mety. Ale jak to kryzysy, trzeba sobie z nimi poradzić i biec dalej. W takim biegu ilość kilometrów, to tak naprawdę, nie dystans a czas w jakim trzeba się zmagać z biegiem. Dlatego duży podziw dla Tomka Płodzickiego za jego 110 km i rewelacyjny czas ponad 20h w tak trudnym biegu. Przekonałem się, że biegi górskie bolą fizycznie i mentalnie. Ale po takim biegu, to co się czuje to coś pięknego. Chcę jeszcze – dodaje Piotr Jankowski.
Tomek dla niejednego biegacza może być więc inspiracją. Poniżej relacja bezpośrednio z trasy – Płodzicki nie tylko potrafi pokonać ponad setkę kilometrów w górach, potrafi też ciekawie pisać.
„Ultrajanosik Legenda 2018 Ultrajanosik Legenda to prawdopodobnie najpiękniejszy ultramaraton w Polsce chociaż najciekawsza i najtrudniejsza jego część biegnie w Tatrach Słowackich. Aby zostać zakwalifikowanym do udziału w tych zawodach należy ukończyć wcześniej dwa co najmniej 100 kilometrowe biegi terenowe oraz dwa biegi z przewyższeniami większymi niż 4000m, oczywiście nie jest to fanaberia organizatora tylko troska, żeby wyeliminować z udziału przypadkowych zawodników, nieposiadających odpowiedniego doświadczenia i wiedzy o zachowaniu w górskim terenie. W dniu zawodów od rana świeciło słońce i chyba nie trzeba wspominać jak ogromna radość rysowała się na twarzach wszystkich zawodników na widok pięknych i dostojnych ścian Gerlacha, Rysów czy Krywania. Jakże szybko serca zaczęły pompować krew na samą myśl o tym, że już za chwilę poczujemy skałę pod nogami, prawie bezkresną przestrzeń dookoła nas a ręce spocone z emocji będą spiesznie przesuwać się po zimnych łańcuchach zabezpieczających niektóre fragmenty trasy. Ciężko w takim otoczeniu skupić się na rozgrzewce więc ustawiam się na starcie w ogonie stawki, żeby na pierwszych kilometrach spokojnie rozgrzać cylindry i tłoki, lecz już na drugim km przesuwam się w okolice 50-70 miejsca. Trochę zaskakuje mnie fakt, że już przy niewielkim nachyleniu trasy znaczna część biegaczy przechodzi do marszu, z drugiej strony dzięki temu bez większego wysiłku wyprzedzam wielu kijkarzy polujących grotami na moje oczy :) Już w okolicach Popradzkiego Stawu czuję, że jestem odpowiednio rozgrzany, przy każdym wszak podkręceniu stawu skokowego robiło mi się ciepło, szybko jednak wyciągam wnioski z każdego źle postawionego kroku, koryguję technikę biegu i od tej pory czerpię ogromną radość z biegu po skałach i kamieniach bez najmniejszych urazów mechanicznych. Na podejściu na Osterwę (ponad 600m w pionie na 2-3km) mam wrażenie, że słabnę, ale to tylko złudzenie optyczne bo jednak wyprzedzam zawodników, którzy mijali mnie gdy trzaskałem sweetfocie Doliny Mięguszowieckiej. Do punktu przy Śląskim Domu (15km) docieram obiegając cały potężny, majestatyczny masyw Gerlacha, podziwiając niesamowitą Dolinę Wielicką, którą już po chwili wspinałem się na Polski Grzebień. Tam czekał jeden z piękniejszych widoków w Tatrach, poświęcam mu kilka minut kręcąc filmiki i lecę w dół korzystając ze śliskich schodów olbrzyma. Tutaj zaczyna się najpiękniejsza i najbardziej efektowna część trasy, wejście po klamrach i łańcuchach na przełęcz Rohatka (2290 m.n.p.m) a następnie zejście bardzo stromym szlakiem przez schronisko Zbójnickie aż na Hrebienok. O ile wejście na przełęcz mimo poziomu trudności zbliżonego do Orlej Perci nie sprawiło najmniejszych problemów o tyle początek zejścia był bardzo uciążliwy a prędkość 20min/km nie powodowała zawrotów głowy (w przeciwieństwie do widoków na Dolinę Staroleśną). Cały zbieg do Hrebienoka od Zbójnickiej Chaty był najciekawszym na całej trasie ze względu na widoki i różnorodność podłoża. Biegło się wówczas rewelacyjnie, aż szkoda, że na Hrebienoku był punkt odżywczy bo tempo biegu nawet na wzniesieniach było bardzo przyzwoite. Dobieg/dojście do Stawu miałem dosyć mocny, wyprzedziłem znowu sporo osób, mimo że słońce chciało nas tam usmażyć (moczenie w strumieniach i wodospadach chusty, czapki i całej głowy zawsze sprawia cuda). Wiem, że to mało sportowo (w górach nie wynik sportowy jest dla mnie najważniejszy), ale zimny Radler 0% pity u stóp Łomnicy smakował najlepiej w życiu, nawet się zgubiłem po nim na kilka minut. Potem było spokojne podejście na Svistovkę i bardzo strome zejście do Zielonego Stawu urozmaicone ciekawymi łańcuchami, przerwa na punkcie i mozolne podejście na ostatnią przełęcz w Tatrach (tym razem Bialskich). O widokach nie będę wspominał bo do końca Tatr były oszałamiające, natomiast zejście do Zdziaru było bardzo złym złem w złym tego słowa znaczeniu. Nie dość, że na 4 kilometrach trzeba było 'stracić' ponad kilometr to w dodatku było tam pełno mokrych i śliskich kamieni, korzeni i rozjeżdżonego błota. Na punkcie w Zdziarze (52km) zameldowałem się po 11 godzinach, czułem się dość dobrze, oprócz tego, że byłem już zmęczony i obolały. Na szczęście wiedziałem, że teraz już będzie bardziej ludzko i przystępnie (ale też mniej widokowo). Odcinek między Zdziarem a Kacwinem był dosyć ciekawy pod względem biegowym, 18 km przyjemnych ścieżek biegnących lasami i polanami przy zapadającym zmroku. W całkowitych ciemnościach dotarliśmy wraz z towarzyszami niedoli na brzeg rzeki, Oni zdejmowali buty, ja wiedziałem, że jak je zdejmę to zakończę zmagania bo nie dam rady już ich założyć, zdawałem sobie świetnie sprawę co dzieje się z moimi stopami. Oczywiście nie byłbym sobą gdybym nie wpakował się w głębszą część rzeki poszukując jakiegoś suchego przejścia więc na punkt w Kacwinie dotarłem w mokrych butach, zjadłem pomidorówkę i ruszyłem dalej. Niestety kilkadziesiąt metrów za punktem złapała mnie telepka, przestraszyłem się, że to jakiś rodzaj hipotermii i wróciłem na punkt zmienić mokrą koszulkę i wcisnąć na siebie coś ciepłego. Teraz wiem, że niepotrzebnie spanikowałem, zimno tak jak większość rodzajów bólu można przecież rozbiegać a ja wracając straciłem kilkanaście minut. Kilometr za punktem powoli dogania mnie kolega Marek, z którym biegłem już wcześniej kilka kilometrów, postanawiamy biec razem aż do mety i się wspierać. Kolega miał problemy z żołądkiem i z motywacją, liczył na wynik w granicach 18 godzin a z międzyczasów wychodziło nam zupełnie coś innego, doskonale go rozumiałem bo i u mnie zanosiło się na wynik poniżej oczekiwań. Musieliśmy przegadać w biegu kilkadziesiąt minut zanim udało mi się go namówić do dalszego biegu (planował zejście w Łapszance). Przyznam, że musiałem wytoczyć najcięższe działa motywacyjne, ale o tym już ani słowa bo może kiedyś będę zmuszony tak zarabiać na życie. Od tej pory biegliśmy w rytm naszych coraz bardziej skrzypiących kolan nie mogąc niestety pogonić zarówno na podbiegach jak i na zbyt stromo nachylonych zbiegach. Na punkcie w Łapszance siedziało kilku zombiaków, sam nie czułem się dużo lepiej, na widok słodkich bułek miałem odruch wymiotny, ale co poradzić skoro jeść trzeba więc pół bułeczki i kilka kabanosów zapitych colą i izo (prawie jak u Pani Gessler) i w drogę. Na asfalcie przycisnęliśmy mocniej a potem trochę Gallowaye'm, gadało się tak dobrze, że nawet udało nam się zgubić chociaż oznaczenia były zrobione chyba nawet w języku Braille'a;) Punkt w Trybszu bardzo sympatyczny ze względu na super wolontariuszy (a była już pierwsza w nocy), zaraz za nim mocne podejście na którym orientuję się, że jeszcze sporo sił mam w zanadrzu, niestety kolega czuł się znacznie gorzej i dochodził do siebie aż do punktu w Dursztynie. Tutaj błogosławieństwo od wolontariuszy na wdrapywanie się na górę Żor i znowu asfaltem szybko w dół. Przed samym Żorem rozmowa ze stałym Janosikowym bywalcem: „Wdrapywaliście się już na tą su...ę? Nie? To przyjmijcie moje kondolencje”. Po takim przedstawieniu sprawy trzeba było rozprawić się z wizjami Żoru nakreślonymi nam przez tak wiele już osób. Jakie wnioski? Żor to raczej chory wymysł organizatora, który musiał czymś łamać zawodników z krótszych dystansów a my dostawaliśmy rykoszetem. 200 metrów w pionie na 400 metrach robi wrażenie z czego druga dwusetka jest bardziej stroma (i częściowo zabezpieczona liną), mieliśmy jednak szczęście, że nie było mokro więc bez problemów po 14 minutach wspinaczki, łapiąc się kęp trawy dotarłem na szczyt (akurat wtedy zegarek zasygnalizował mi setny kilometr). Poczekałem kilka minut na kolegę, który ponownie miał kłopoty i od tej chwili co kilka minut namawiał mnie, żebym pobiegł sam do mety. Długo się przed tym broniłem uznając to za przejaw braku lojalności, jednak Marek przekonał mnie do tego na 6-7km przed metą. Jakież to były piękne kilometry, tempo wzrosło do 6 min/km nawet gdy trzeba było podbiegać i z każdym kilometrem rosło. Od momentu zbiegnięcia z zapory w Niedzicy tempo wzrosło do 5:10min/km na 112km i 113 kilometrze zmagań. Około kilometr przed metą minąłem trzech idących zawodników i coraz bardziej żałowałem, że tak późno zacząłem ten finisz bo czułem, że mocy mam jeszcze bardzo dużo, więc co zrobiłem? Przypomniało mi się hasło kolegi z Olsztyna „biegnij jakby jutra nie było” i ostatnie pół kilometra (mimo, że nikt mnie nie gonił) poleciałem w tempie 4:10min/km i to już była absolutna ekstaza biegowa. Na dobiegu do mety zebrałem aplauz od obecnych tam 8 osób:) oraz zdziwienie organizatora, że ktoś o tej porze (tuż przed 5 rano) finiszuje tak mocno. W nagrodę dostałem do wypicia solidny kielich jakiejś góralskiej berbeluchy, zakuli mnie w dyby, zawiesili na szyi medal, i tabliczkę z napisem „I am the Legend” i organizator Sławek zgodnie z rytuałem wymierzył mi konkretnego strzała pasem w 4 litery. Ultrajanosika Legendę ukończyłem na 56 miejscu na 180 startujących osób z czasem 21 godzin 51 minut i 24 sekundy po pokonaniu dystansu 113,5km. Czy mogło być lepiej? Oczywiście, wystarczyłoby mniej czasu spędzać na punktach oraz robieniu zdjęć i szybciej zacząć długi finisz. Czy mogło być gorzej? Mogłem nie dobiec a DNF przytrafił się prawie 50 zawodnikom. Czy jestem więc zadowolony? Oczywiście, to była zdecydowanie najpiękniejsza doba w moim biegowym życiu. Być może była to również moja największa biegowa przygoda... a może to dopiero początek? Pozdrawiam, idźcie na Wybory:) Tomek Płodzicki". |
zico
m.partyga@gazetaolsztynska.pl