— Urodziła się pani 2 listopada, w Dzień Zaduszny. To mało słoneczny czas...
— Dla mnie to dobra, wyjątkowa data. Nostalgiczna atmosfera tych dni czasem bardzo mi odpowiada. Poza tym 1 listopada scala całą rodzinę, wszyscy przyjeżdżają odwiedzić groby i dzięki temu 2 listopada mam na urodzinach komplet gości. Być może był to nawet słoneczny dzień, bo ja nie czuję w sobie żadnego mroku i chłodu.
Kiedy byłam młodsza i dostałam chryzantemę na urodziny, to w pierwszym odruchu było mi troszkę smutno. Ale teraz wiem, że kwiaty powinno się dawać takie, na jakie trwa sezon. A w chwili moich urodzin jest sezon na chryzantemy. Zresztą nikt nie odmówi im urody.
— Listopad to też miesiąc wróżb. Była pani kiedyś u wróżki?
— Jestem osobą wierzącą w Boga. Wróżki nigdy mnie nie kusiły, nie wróżyły mi też Cyganki. Czasem dla żartu przeczytam w gazecie horoskop, ale nie pamiętam, żeby kiedykolwiek się sprawdził.
— Wpis o pani w Wikipedii zaczyna się dość nietypowo: „urodziła się w rodzinie o tradycyjnych wartościach”. Trochę to mało wystrzałowe jak na dzisiejsze czasy.
— Chciałam podkreślić moje spokojne, szczęśliwe dzieciństwo. Utrzymaniem rodziny zajmował się głównie tata. Mama, jeśli pracowała, to robiła coś w domu: siatki na żyłce, choinki, a potem swetry. Dzięki jej pracy chałupniczej zawsze miałam na czas obiad: zupa, drugie danie i deser. Teraz już nikt tak nie je. W niedzielę msza święta. Tradycyjny podział ról damsko-męskich, choć tata też potrafił w niedzielę upichcić pyzy.
— To po tacie odziedziczyła pani zdolności taneczne.
— Tata był nietypowym połączeniem: bokser i tancerz w jednym. Dużo siły i determinacji, a także wdzięku. To dzięki niemu zaczęłam tańczyć. Najpierw taniec ludowy, a jako nastolatka przerzuciłam się na taniec towarzyski.
— A jak wiele ma pani z mamy? Miałam okazję ją poznać jesienią w olsztyńskim Pałacu Młodzieży na wystawie niesamowitych fotografii, gdzie seniorki były przedstawione jako mitologiczne postacie. Pani mama zachwycała w roli Afrodyty.
— Moja mama ma 85 lat. Trochę jesteśmy kowalami własnego losu — dostajemy wędki, łowimy różne ryby, ale które sobie zostawimy, to zależy od nas. Ale też wiele od nas nie zależy. Ja dostałam w prezencie wspaniałe geny. Zawsze do mamy mówię: „Mamo, zobacz, ja jestem wypadkową dobroci twojej i taty i powinnam być prawie święta”. I się śmiejemy.
Moja mama jest bardzo silną, aktywna osobą. Zawsze jest elegancka, potrafi się pięknie ubrać, podmalować i ze śmiałością potrafi wyjść do ludzi, z którymi łatwo nawiązuje kontakty. Mam to po niej. Ja naprawdę z trudem się męczę. Czasami przy organizacji eventów, przy których pracuje wiele osób, obserwuję jak zdrowi, aktywni ludzie z biegiem czasu składają skrzydła, spada im zapał. A ja dalej jestem tym wodzem na straży, który pcha wszystko do przodu. I psychicznie i fizycznie należę do tych silniejszych.
Głową jestem w chmurach, ale nogami twardo stąpam po ziemi. Głowa to taniec, nogi to te bokserskie, dziedziczone po tacie, które twardo trzymają się podłogi. Nawet mój mąż mi powiedział, że już w momencie, gdy mnie pierwszy raz zobaczył, poczuł, że bije ode mnie siła. Siła, której na szczęście się nie przestraszył, bo czasami słyszy się, że mężczyźni boją się silnych kobiet.
— Czy w pani życiu był jakiś moment przełomowy, w którym z niepewnego brzydkiego kaczątka zamieniła się pani w odważnego łabędzia? Czy od zawsze była pani tym łabędziem?
— Ostatnio byłam na spotkaniu z moją byłą podstawówką. Nie wiem, czy w Olsztynie jest jeszcze jakaś druga podstawówka, która robi spotkania klasowe. My graliśmy w piłkę ręczną i to chyba nas tak na lata scaliło, bo sport bardzo łączy ludzi. Nauczyciel od piłki siatkowej wspomniał, że zawsze byłam zdecydowaną indywidualistką. Z tymi spotkaniami klasowymi to nie jest tak, że to była taka tradycja od razu po skończeniu szkoły. Zaczęliśmy się spotykać w okolicach naszej 40-tki, więc nigdy nic straconego. To bardzo ciekawe doświadczenie.
— Hmm...ciekawe doświadczenie to może jest dla kogoś, komu się w życiu powiodło, bo ma się czym pochwalić. Pani się udało: zdrowie, uroda, kariera. Ale są kobiety, którym powiodło się mniej. Dotyka panią fala hejtu? Mówi się, że nikt nie dokopie kobiecie tak jak inna kobieta. Właśnie z zazdrości.
— Ostatnio gdzieś przeczytałam taki komentarz: „Nienawidzę tego świata celebryckiego, tych sztucznych uśmieszków, tego udawania”. Dość mocno mnie to zaskoczyło. Oczywiście jestem na tyle inteligentną osobą, żeby wiedzieć, że hejt istnieje, ale ja naprawdę nie mam czasu się tym zajmować. Jak spotykam człowieka, który się do mnie uśmiecha, to uśmiecham się do niego i nie zastanawiam się, czy on się uśmiecha do mnie szczerze czy nieszczerze.
— Nie wierzę, że nie czyta pani komentarzy w sieci na swój temat.
— Czasem na coś zerknę. Kiedyś przejmowałam się tym bardzo, łzy lały się strumieniami. A teraz wyschły. Do wszystkiego się można przyzwyczaić (śmiech). Hejtu po prostu nie przyjmuję, hejt płynie sobie w swoim kierunku, a ja w swoim.
Otaczam się ludźmi, których lubię, mieszkam cały czas w Olsztynie. Może sytuacja wyglądałaby inaczej, gdybym wsiąkła bardziej w warszawski świat?
— No właśnie, dlaczego pani tak uparła się na ten Olsztyn? Przed panią stał otworem wielki świat. Wróćmy chociażby do tego wyjazdu do Londynu w 1987 roku.
— Spędziłam w Londynie wspaniałe 3 lata, ale mój patriotyzm lokalny zwyciężył.
— A może po prostu coś tam nie wypaliło?
— Oj, gdyby tak było, to z pewnością bym się przyznała. Ale było wręcz odwrotnie, dostałam propozycję wyjazdu do San Francisco, miałam pracować w szkole tańca. Ale jakoś nie mogłam się zdecydować. Odmówiłam, ale pozostawiłam sobie furtkę — uzgodniłam, że gdybym w przeciągu roku się zdecydowała, to praca będzie na mnie czekała. Ale zostałam w Polsce.
— I od razu wróciła pani do Olsztyna? Nie kusiła panią Warszawa?
— Kocham to miasto i będę w nim. Był taki moment, gdy zaczął się „Taniec z gwiazdami”, że zastanawiałam się, czy nie wygodniej byłoby się przenieść. Ale wyszło, że te nagrania wcale nie zabierają mi aż tyle czasu. Wiele osób narzeka na Warszawę, a ja ją kocham właśnie dlatego, że widujemy się tylko raz na tydzień. Nie oglądam prób, nie uczestniczę w przygotowywaniu show. Oglądam pary na żywo w tym momencie, w którym widzą ich telewidzowie w całej Polsce. Oceniam i wyjeżdżam. Na tym kończy się moja praca.
W Olsztynie mieszkam 3 minuty drogi od jednego jeziora, a 5 minut od drugiego. Gdzie miałabym takie warunki? Przychodzę do domu, idę na spacer do lasu i spotykam konie kapiące się w jeziorze. Czy może być coś wspanialszego?
— Ma pani jakąś swoją dewizę życiową?
— „Będziesz się lenić, nie będą się cenić”. Uważam się za pracowitą osobę. Byłam utalentowaną tancerką, ale na samym talencie daleko nie zajdziemy. Nie zmarnowałam daru do Boga. Trenowałam sama, trenowałam innych, budowałam szkoły. Teraz mama czasem pyta: „Czy ty, dziewczyno, musisz jeszcze tyle pracować?”. No i tak myślę, że teoretycznie nie muszę.
— Mogłaby pani odcinać kupony, a tymczasem cały czas pracuje pani jako instruktor. No i ten „Taniec z gwiazdami”. Tyle edycji. Naprawdę się jeszcze pani nie znudziło?
— Nie ma szans. Ja to naprawdę kocham. Kolejny „Taniec...” się zaczyna, a ja zapominam o bożym świecie. Jakby mi ktoś kroplówkę podłączył. Wchodzę do studia, zapalają się światła i jestem w swoim żywiole. Dzięki temu, że są wciąż nowe gwiazdy, to jest to ciągle ciekawie. Każda edycja to różny skład osobowości. Oglądanie ich przemian, walki z samym sobą, nie może się tak po prostu znudzić. Nawet Beata Tyszkiewicz zawsze do mnie mówiła: „Pamiętaj kochanie, jeśli robisz to, co kochasz, nigdy nie będziesz musiała pracować”.
Lubię być w takim rytmie, lubię to, co robię. Nie tylko sędziuję i oceniam, ale także cały czas uczę tańczyć. Każdy się może zapisać do mnie na kurs w olsztyńskiej Eranovie. Jak ktoś nie umie tańczyć, to ja go nauczę — na bal, na imprezkę. A jak już go nauczę, to po kursie może dołączyć do klubu Czarna Perła, gdzie czarna mamba dalej trenuje swoje perełki... ( śmiech). Przekrój wiekowy od młodych nowożeńców do seniorów. Osoby starsze czerpią od młodszych energię, a młodzi od starszych luz i dystans. Nawet mój bratanek ostatnio zapytał: „A tobie ciociu się nie nudzi tak w kółko liczyć: i raz, dwa, trzy po kwadracie?”. I tak pomyślałam, że chyba muszę być nieźle świrnięta, bo naprawdę nie nudzi. Co tydzień jestem na jakimś turnieju. Taniec to naprawdę moja wielka miłość.
— Kto z tych wszystkich osób z „Tańca z gwiazdami” najbardziej panią zachwycił?
— Staram się nie zaprzyjaźniać za bardzo z nikim, żeby potem nikt nie myślał, że skoro ze mną rozmawiał, to muszę go dobrze ocenić. Dla mnie to nie jest żaden problem — mogę wypić z kimś kawę, a potem powiedzieć mu, że źle tańczył. Ale nie wszyscy to rozumieją.
Zachwyciła mnie Agata Kulesza. Miałam ją możliwość poznać, bo malowałyśmy się w jednej garderobie. Zauroczyła mnie jako człowiek swoim sposobem rozmowy, bycia, podejścia do życia. Tańczyła cudownie, a potem jeszcze oddała nagrodę na cele charytatywne, to powaliło mnie na kolana. Agata w wywiadach wspomina, że jej kariera aktorka poszybowała właśnie po „Tańcu z gwiazdami”. Ciesze się, że miałam w tym jakiś miniudział.
No i nie mogę nie wspomnieć o naszym Łukaszu Kadziewiczu z Dobrego Miasta. Nie jest łatwo w tańcu ogarnąć tak długie nogi i ręce. To taki wzór dla panów, że nawet dwumetrowiec może zgrabnie tańczyć.
— Tyle się o tym mówi, ale faceci chyba wciąż boją się tańczyć.
— Jest lepiej, media zrobiły przez ostatnie lata dużo dobrej roboty, ale do ideału jeszcze daleko. Środowiska taneczne są sfeminizowane.
— Pani poprzedni mąż Arkadiusz Pavlović był tancerzem, a pan Wojtek? Jest szansa, żeby zakochała się pani w kimś, komu słoń nadepnął na ucho?
— Taka szansa jest. Gdy się zakochałam w Wojtku, to nie wiedziałam, czy tańczy. I potem wyszło, że nie jest specjalnym miłośnikiem tanecznych pląsów. Na szczęście wyczucie rytmu ma, więc była szansa go douczyć. Mój mąż przeszedł u mnie cały kurs. Tanga i cha chy się nauczył. I na tym jego kariera taneczna się zakończyła (śmiech).
On się śmieje, że jedna tancerka w rodzinie wystarczy. On za to biega i ja mu odpowiadam, że jeden biegacz też w rodzinie wystarczy. Co prawda mam na swoim koncie jakieś biegowe piątki i dziesiątkę — jak ktoś całe życie jest aktywny, to jakoś tam to przetruchta, ale nie sprawia mi to większej przyjemności. Teraz od męża dostałam rower i wolę na rowerze zasuwać.
— Jest pani piękną, zadbaną kobietą. Jest pani restrykcyjna w dbaniu o siebie?
— Mam okresy że bardzo dbam. Włączam sobie superzdrową dietę i dużo się ruszam. A potem odpuszczam. Regularnie chodzę do kosmetyczki, gdzie robię różne maseczki i mikrodermoabrazję. Wklepuję w skórę kremy i balsamy. Jak większości kobiet dbanie o siebie sprawia mi przyjemność. Nie mam żadnych nietypowych zabiegów.
W ogóle teraz my, kobiety, mamy świetny czas — jesteśmy silne, wykształcone, aktywne, zadbane. Spoglądam na nas z wielkim podziwem. I to wcale nie chodzi o to, że jakoś bardzo chcemy zatrzymać czas. Po prostu dopóki żyjemy, chcemy czuć się dobrze same ze sobą. Chcemy być sprawne fizycznie. Wyświechtane powiedzenie: „w zdrowym ciele zdrowy duch” naprawdę ma sens
— No a ta operacja plastyczna nosa, którą w 2008 roku pani sobie zrobiła... Mało kto się przyznaje do takich spraw. Każdy chce udawać, że jest piękny z natury...
— A mnie ta natura waśnie tę urodę popsuła i to wiele lat temu (śmiech). W wieku 14 lat przydzwoniłam nosem w lód na przyszkolnym lodowisku i go sobie poważnie złamałam. I już wtedy w pamiętniku napisałam, że jak tylko będę miała możliwość, jak dorosnę i będzie mnie na to stać, to to, co sobie zepsułam, naprawię. I tak zrobiłam. Jestem z tego powodu przeszczęśliwa, uśmiechnięta i zadowolona. Naprawdę cieszę się, że to zrobiłam.
— Mówi się, że jedna operacja pociąga za sobą następne. To tak jak z tatuażami — mało kto poprzestaje na jednym.
— Zrobiłam nos i na tym się zatrzymałam. Mało tego, mam jeden tatuaż od lat dziesięciu. I nie mam ochoty iść dalej.
— Kilkanaście lat temu została pani macochą trzech dojrzewających nastolatków. Był dla pani trudny czas? Były myśli: „W co ja się wkopałam?”.
— Gdy zamieszkałam z nimi wszystkimi, nie zdawałam sobie sprawy, jak to będzie. Ta niewiedza mi pomogła i dlatego wcale się nie denerwowałam. Dla mnie to najpierw były szokujące rzeczy, gdy wiedziałam, ile butów stoi w przedpokoju, albo ile chleba trzeba kupić. Potem przyszły poważniejsze problemy. Ale wszyscy wyszliśmy z tego silniejsi.
Może dzięki temu, że nie miałam swoich dzieci, mogłam otoczyć chłopaków prawdziwą macierzyńską troską. Od każdego z nich usłyszałam, że mnie kocha. To nie było wcale takie oczywiste, że staniemy się sobie tak bliscy, bo nasza wspólna droga zaczęła się, gdy chłopcy nie byli już bobasami. Teraz naprawdę czuję to, że jestem dla nich matką.
— Najbardziej elektryzującą rzeczą, którą w sieci można o pani przeczytać to to, że pani pierwsze małżeństwo miało charakter otwarty. To znaczy, że państwo nie narzucali sobie zupełnej monogamii. Jedni powiedzą, że to manifest ogromnej odwagi, inni stwierdzą, że to Sodoma i Gomora...
— Tak, coś czytałam na ten temat, że wspólna sypialnia, w której mieściło się więcej niż dwoje itd... Niestety muszę panią rozczarować. To tylko taka kaczka dziennikarska, w którą do tej pory nie mogę uwierzyć. Naprawdę jestem z tradycyjnego domu i taka nawet trochę ze mnie konserwa (śmiech).
— A już myślałam, że będę miała newsa i właśnie zrobię z panią najbardziej poczytny wywiad świata na temat nowoczesnych związków.
— Sensacji nie będzie, aż tak otwarta to ja nie jestem (śmiech). Poczytać o tym, że wymienianie się jest seksi, byłoby pewnie fajne, ale ja jednak uważam, że prawdziwa intymność rodzi się między dwojgiem ludzi i przy takim modelu wolę pozostać.
— Ale spokojną, wyważoną bibliotekarką nie chciała pani zostać?
— Tak, jestem magistrem bibliotekoznawstwa, ale studia były ukłonem w stronę mojej mamy. To ona bardzo chciała, żebym oprócz tańca miała jeszcze konkretny zawód. Zawód akurat się nie przydał, ale dzięki temu, że miałam magistra, moje dokształcanie się potem na AWF-ie przebiegło w sposób błyskawiczny.
W Olsztynie była wtedy najlepsza trenerka Maria Jolanta Felska, więc nie chciałam opuszczać naszego miasta. Na ówczesne ART z jej laboratoriami pewnie bym się nie dostała, a jeśli nawet, to przy moim tanecznym trybie życia na pewno bym się tam nie utrzymała. Bibliotekoznawstwo to był jedyny kierunek, na którym odpowiadały mi egzaminy wstępne.
— Czyli nie przepracowała pani z zawodzie ani jednego dnia?
— Wystarczyły mi praktyki, na których dziewczyny szturchały mnie w łokieć, żebym nie zasypiała. To nie był mój świat.
— Dla mnie to dobra, wyjątkowa data. Nostalgiczna atmosfera tych dni czasem bardzo mi odpowiada. Poza tym 1 listopada scala całą rodzinę, wszyscy przyjeżdżają odwiedzić groby i dzięki temu 2 listopada mam na urodzinach komplet gości. Być może był to nawet słoneczny dzień, bo ja nie czuję w sobie żadnego mroku i chłodu.
Kiedy byłam młodsza i dostałam chryzantemę na urodziny, to w pierwszym odruchu było mi troszkę smutno. Ale teraz wiem, że kwiaty powinno się dawać takie, na jakie trwa sezon. A w chwili moich urodzin jest sezon na chryzantemy. Zresztą nikt nie odmówi im urody.
— Listopad to też miesiąc wróżb. Była pani kiedyś u wróżki?
— Jestem osobą wierzącą w Boga. Wróżki nigdy mnie nie kusiły, nie wróżyły mi też Cyganki. Czasem dla żartu przeczytam w gazecie horoskop, ale nie pamiętam, żeby kiedykolwiek się sprawdził.
— Wpis o pani w Wikipedii zaczyna się dość nietypowo: „urodziła się w rodzinie o tradycyjnych wartościach”. Trochę to mało wystrzałowe jak na dzisiejsze czasy.
— Chciałam podkreślić moje spokojne, szczęśliwe dzieciństwo. Utrzymaniem rodziny zajmował się głównie tata. Mama, jeśli pracowała, to robiła coś w domu: siatki na żyłce, choinki, a potem swetry. Dzięki jej pracy chałupniczej zawsze miałam na czas obiad: zupa, drugie danie i deser. Teraz już nikt tak nie je. W niedzielę msza święta. Tradycyjny podział ról damsko-męskich, choć tata też potrafił w niedzielę upichcić pyzy.
— To po tacie odziedziczyła pani zdolności taneczne.
— Tata był nietypowym połączeniem: bokser i tancerz w jednym. Dużo siły i determinacji, a także wdzięku. To dzięki niemu zaczęłam tańczyć. Najpierw taniec ludowy, a jako nastolatka przerzuciłam się na taniec towarzyski.
— A jak wiele ma pani z mamy? Miałam okazję ją poznać jesienią w olsztyńskim Pałacu Młodzieży na wystawie niesamowitych fotografii, gdzie seniorki były przedstawione jako mitologiczne postacie. Pani mama zachwycała w roli Afrodyty.
— Moja mama ma 85 lat. Trochę jesteśmy kowalami własnego losu — dostajemy wędki, łowimy różne ryby, ale które sobie zostawimy, to zależy od nas. Ale też wiele od nas nie zależy. Ja dostałam w prezencie wspaniałe geny. Zawsze do mamy mówię: „Mamo, zobacz, ja jestem wypadkową dobroci twojej i taty i powinnam być prawie święta”. I się śmiejemy.
Moja mama jest bardzo silną, aktywna osobą. Zawsze jest elegancka, potrafi się pięknie ubrać, podmalować i ze śmiałością potrafi wyjść do ludzi, z którymi łatwo nawiązuje kontakty. Mam to po niej. Ja naprawdę z trudem się męczę. Czasami przy organizacji eventów, przy których pracuje wiele osób, obserwuję jak zdrowi, aktywni ludzie z biegiem czasu składają skrzydła, spada im zapał. A ja dalej jestem tym wodzem na straży, który pcha wszystko do przodu. I psychicznie i fizycznie należę do tych silniejszych.
Głową jestem w chmurach, ale nogami twardo stąpam po ziemi. Głowa to taniec, nogi to te bokserskie, dziedziczone po tacie, które twardo trzymają się podłogi. Nawet mój mąż mi powiedział, że już w momencie, gdy mnie pierwszy raz zobaczył, poczuł, że bije ode mnie siła. Siła, której na szczęście się nie przestraszył, bo czasami słyszy się, że mężczyźni boją się silnych kobiet.
— Czy w pani życiu był jakiś moment przełomowy, w którym z niepewnego brzydkiego kaczątka zamieniła się pani w odważnego łabędzia? Czy od zawsze była pani tym łabędziem?
— Ostatnio byłam na spotkaniu z moją byłą podstawówką. Nie wiem, czy w Olsztynie jest jeszcze jakaś druga podstawówka, która robi spotkania klasowe. My graliśmy w piłkę ręczną i to chyba nas tak na lata scaliło, bo sport bardzo łączy ludzi. Nauczyciel od piłki siatkowej wspomniał, że zawsze byłam zdecydowaną indywidualistką. Z tymi spotkaniami klasowymi to nie jest tak, że to była taka tradycja od razu po skończeniu szkoły. Zaczęliśmy się spotykać w okolicach naszej 40-tki, więc nigdy nic straconego. To bardzo ciekawe doświadczenie.
— Hmm...ciekawe doświadczenie to może jest dla kogoś, komu się w życiu powiodło, bo ma się czym pochwalić. Pani się udało: zdrowie, uroda, kariera. Ale są kobiety, którym powiodło się mniej. Dotyka panią fala hejtu? Mówi się, że nikt nie dokopie kobiecie tak jak inna kobieta. Właśnie z zazdrości.
— Ostatnio gdzieś przeczytałam taki komentarz: „Nienawidzę tego świata celebryckiego, tych sztucznych uśmieszków, tego udawania”. Dość mocno mnie to zaskoczyło. Oczywiście jestem na tyle inteligentną osobą, żeby wiedzieć, że hejt istnieje, ale ja naprawdę nie mam czasu się tym zajmować. Jak spotykam człowieka, który się do mnie uśmiecha, to uśmiecham się do niego i nie zastanawiam się, czy on się uśmiecha do mnie szczerze czy nieszczerze.
— Nie wierzę, że nie czyta pani komentarzy w sieci na swój temat.
— Czasem na coś zerknę. Kiedyś przejmowałam się tym bardzo, łzy lały się strumieniami. A teraz wyschły. Do wszystkiego się można przyzwyczaić (śmiech). Hejtu po prostu nie przyjmuję, hejt płynie sobie w swoim kierunku, a ja w swoim.
Otaczam się ludźmi, których lubię, mieszkam cały czas w Olsztynie. Może sytuacja wyglądałaby inaczej, gdybym wsiąkła bardziej w warszawski świat?
— No właśnie, dlaczego pani tak uparła się na ten Olsztyn? Przed panią stał otworem wielki świat. Wróćmy chociażby do tego wyjazdu do Londynu w 1987 roku.
— Spędziłam w Londynie wspaniałe 3 lata, ale mój patriotyzm lokalny zwyciężył.
— A może po prostu coś tam nie wypaliło?
— Oj, gdyby tak było, to z pewnością bym się przyznała. Ale było wręcz odwrotnie, dostałam propozycję wyjazdu do San Francisco, miałam pracować w szkole tańca. Ale jakoś nie mogłam się zdecydować. Odmówiłam, ale pozostawiłam sobie furtkę — uzgodniłam, że gdybym w przeciągu roku się zdecydowała, to praca będzie na mnie czekała. Ale zostałam w Polsce.
— I od razu wróciła pani do Olsztyna? Nie kusiła panią Warszawa?
— Kocham to miasto i będę w nim. Był taki moment, gdy zaczął się „Taniec z gwiazdami”, że zastanawiałam się, czy nie wygodniej byłoby się przenieść. Ale wyszło, że te nagrania wcale nie zabierają mi aż tyle czasu. Wiele osób narzeka na Warszawę, a ja ją kocham właśnie dlatego, że widujemy się tylko raz na tydzień. Nie oglądam prób, nie uczestniczę w przygotowywaniu show. Oglądam pary na żywo w tym momencie, w którym widzą ich telewidzowie w całej Polsce. Oceniam i wyjeżdżam. Na tym kończy się moja praca.
W Olsztynie mieszkam 3 minuty drogi od jednego jeziora, a 5 minut od drugiego. Gdzie miałabym takie warunki? Przychodzę do domu, idę na spacer do lasu i spotykam konie kapiące się w jeziorze. Czy może być coś wspanialszego?
— Ma pani jakąś swoją dewizę życiową?
— „Będziesz się lenić, nie będą się cenić”. Uważam się za pracowitą osobę. Byłam utalentowaną tancerką, ale na samym talencie daleko nie zajdziemy. Nie zmarnowałam daru do Boga. Trenowałam sama, trenowałam innych, budowałam szkoły. Teraz mama czasem pyta: „Czy ty, dziewczyno, musisz jeszcze tyle pracować?”. No i tak myślę, że teoretycznie nie muszę.
— Mogłaby pani odcinać kupony, a tymczasem cały czas pracuje pani jako instruktor. No i ten „Taniec z gwiazdami”. Tyle edycji. Naprawdę się jeszcze pani nie znudziło?
— Nie ma szans. Ja to naprawdę kocham. Kolejny „Taniec...” się zaczyna, a ja zapominam o bożym świecie. Jakby mi ktoś kroplówkę podłączył. Wchodzę do studia, zapalają się światła i jestem w swoim żywiole. Dzięki temu, że są wciąż nowe gwiazdy, to jest to ciągle ciekawie. Każda edycja to różny skład osobowości. Oglądanie ich przemian, walki z samym sobą, nie może się tak po prostu znudzić. Nawet Beata Tyszkiewicz zawsze do mnie mówiła: „Pamiętaj kochanie, jeśli robisz to, co kochasz, nigdy nie będziesz musiała pracować”.
Lubię być w takim rytmie, lubię to, co robię. Nie tylko sędziuję i oceniam, ale także cały czas uczę tańczyć. Każdy się może zapisać do mnie na kurs w olsztyńskiej Eranovie. Jak ktoś nie umie tańczyć, to ja go nauczę — na bal, na imprezkę. A jak już go nauczę, to po kursie może dołączyć do klubu Czarna Perła, gdzie czarna mamba dalej trenuje swoje perełki... ( śmiech). Przekrój wiekowy od młodych nowożeńców do seniorów. Osoby starsze czerpią od młodszych energię, a młodzi od starszych luz i dystans. Nawet mój bratanek ostatnio zapytał: „A tobie ciociu się nie nudzi tak w kółko liczyć: i raz, dwa, trzy po kwadracie?”. I tak pomyślałam, że chyba muszę być nieźle świrnięta, bo naprawdę nie nudzi. Co tydzień jestem na jakimś turnieju. Taniec to naprawdę moja wielka miłość.
— Kto z tych wszystkich osób z „Tańca z gwiazdami” najbardziej panią zachwycił?
— Staram się nie zaprzyjaźniać za bardzo z nikim, żeby potem nikt nie myślał, że skoro ze mną rozmawiał, to muszę go dobrze ocenić. Dla mnie to nie jest żaden problem — mogę wypić z kimś kawę, a potem powiedzieć mu, że źle tańczył. Ale nie wszyscy to rozumieją.
Zachwyciła mnie Agata Kulesza. Miałam ją możliwość poznać, bo malowałyśmy się w jednej garderobie. Zauroczyła mnie jako człowiek swoim sposobem rozmowy, bycia, podejścia do życia. Tańczyła cudownie, a potem jeszcze oddała nagrodę na cele charytatywne, to powaliło mnie na kolana. Agata w wywiadach wspomina, że jej kariera aktorka poszybowała właśnie po „Tańcu z gwiazdami”. Ciesze się, że miałam w tym jakiś miniudział.
No i nie mogę nie wspomnieć o naszym Łukaszu Kadziewiczu z Dobrego Miasta. Nie jest łatwo w tańcu ogarnąć tak długie nogi i ręce. To taki wzór dla panów, że nawet dwumetrowiec może zgrabnie tańczyć.
— Tyle się o tym mówi, ale faceci chyba wciąż boją się tańczyć.
— Jest lepiej, media zrobiły przez ostatnie lata dużo dobrej roboty, ale do ideału jeszcze daleko. Środowiska taneczne są sfeminizowane.
— Pani poprzedni mąż Arkadiusz Pavlović był tancerzem, a pan Wojtek? Jest szansa, żeby zakochała się pani w kimś, komu słoń nadepnął na ucho?
— Taka szansa jest. Gdy się zakochałam w Wojtku, to nie wiedziałam, czy tańczy. I potem wyszło, że nie jest specjalnym miłośnikiem tanecznych pląsów. Na szczęście wyczucie rytmu ma, więc była szansa go douczyć. Mój mąż przeszedł u mnie cały kurs. Tanga i cha chy się nauczył. I na tym jego kariera taneczna się zakończyła (śmiech).
On się śmieje, że jedna tancerka w rodzinie wystarczy. On za to biega i ja mu odpowiadam, że jeden biegacz też w rodzinie wystarczy. Co prawda mam na swoim koncie jakieś biegowe piątki i dziesiątkę — jak ktoś całe życie jest aktywny, to jakoś tam to przetruchta, ale nie sprawia mi to większej przyjemności. Teraz od męża dostałam rower i wolę na rowerze zasuwać.
— Jest pani piękną, zadbaną kobietą. Jest pani restrykcyjna w dbaniu o siebie?
— Mam okresy że bardzo dbam. Włączam sobie superzdrową dietę i dużo się ruszam. A potem odpuszczam. Regularnie chodzę do kosmetyczki, gdzie robię różne maseczki i mikrodermoabrazję. Wklepuję w skórę kremy i balsamy. Jak większości kobiet dbanie o siebie sprawia mi przyjemność. Nie mam żadnych nietypowych zabiegów.
W ogóle teraz my, kobiety, mamy świetny czas — jesteśmy silne, wykształcone, aktywne, zadbane. Spoglądam na nas z wielkim podziwem. I to wcale nie chodzi o to, że jakoś bardzo chcemy zatrzymać czas. Po prostu dopóki żyjemy, chcemy czuć się dobrze same ze sobą. Chcemy być sprawne fizycznie. Wyświechtane powiedzenie: „w zdrowym ciele zdrowy duch” naprawdę ma sens
— No a ta operacja plastyczna nosa, którą w 2008 roku pani sobie zrobiła... Mało kto się przyznaje do takich spraw. Każdy chce udawać, że jest piękny z natury...
— A mnie ta natura waśnie tę urodę popsuła i to wiele lat temu (śmiech). W wieku 14 lat przydzwoniłam nosem w lód na przyszkolnym lodowisku i go sobie poważnie złamałam. I już wtedy w pamiętniku napisałam, że jak tylko będę miała możliwość, jak dorosnę i będzie mnie na to stać, to to, co sobie zepsułam, naprawię. I tak zrobiłam. Jestem z tego powodu przeszczęśliwa, uśmiechnięta i zadowolona. Naprawdę cieszę się, że to zrobiłam.
— Mówi się, że jedna operacja pociąga za sobą następne. To tak jak z tatuażami — mało kto poprzestaje na jednym.
— Zrobiłam nos i na tym się zatrzymałam. Mało tego, mam jeden tatuaż od lat dziesięciu. I nie mam ochoty iść dalej.
— Kilkanaście lat temu została pani macochą trzech dojrzewających nastolatków. Był dla pani trudny czas? Były myśli: „W co ja się wkopałam?”.
— Gdy zamieszkałam z nimi wszystkimi, nie zdawałam sobie sprawy, jak to będzie. Ta niewiedza mi pomogła i dlatego wcale się nie denerwowałam. Dla mnie to najpierw były szokujące rzeczy, gdy wiedziałam, ile butów stoi w przedpokoju, albo ile chleba trzeba kupić. Potem przyszły poważniejsze problemy. Ale wszyscy wyszliśmy z tego silniejsi.
Może dzięki temu, że nie miałam swoich dzieci, mogłam otoczyć chłopaków prawdziwą macierzyńską troską. Od każdego z nich usłyszałam, że mnie kocha. To nie było wcale takie oczywiste, że staniemy się sobie tak bliscy, bo nasza wspólna droga zaczęła się, gdy chłopcy nie byli już bobasami. Teraz naprawdę czuję to, że jestem dla nich matką.
— Najbardziej elektryzującą rzeczą, którą w sieci można o pani przeczytać to to, że pani pierwsze małżeństwo miało charakter otwarty. To znaczy, że państwo nie narzucali sobie zupełnej monogamii. Jedni powiedzą, że to manifest ogromnej odwagi, inni stwierdzą, że to Sodoma i Gomora...
— Tak, coś czytałam na ten temat, że wspólna sypialnia, w której mieściło się więcej niż dwoje itd... Niestety muszę panią rozczarować. To tylko taka kaczka dziennikarska, w którą do tej pory nie mogę uwierzyć. Naprawdę jestem z tradycyjnego domu i taka nawet trochę ze mnie konserwa (śmiech).
— A już myślałam, że będę miała newsa i właśnie zrobię z panią najbardziej poczytny wywiad świata na temat nowoczesnych związków.
— Sensacji nie będzie, aż tak otwarta to ja nie jestem (śmiech). Poczytać o tym, że wymienianie się jest seksi, byłoby pewnie fajne, ale ja jednak uważam, że prawdziwa intymność rodzi się między dwojgiem ludzi i przy takim modelu wolę pozostać.
— Ale spokojną, wyważoną bibliotekarką nie chciała pani zostać?
— Tak, jestem magistrem bibliotekoznawstwa, ale studia były ukłonem w stronę mojej mamy. To ona bardzo chciała, żebym oprócz tańca miała jeszcze konkretny zawód. Zawód akurat się nie przydał, ale dzięki temu, że miałam magistra, moje dokształcanie się potem na AWF-ie przebiegło w sposób błyskawiczny.
W Olsztynie była wtedy najlepsza trenerka Maria Jolanta Felska, więc nie chciałam opuszczać naszego miasta. Na ówczesne ART z jej laboratoriami pewnie bym się nie dostała, a jeśli nawet, to przy moim tanecznym trybie życia na pewno bym się tam nie utrzymała. Bibliotekoznawstwo to był jedyny kierunek, na którym odpowiadały mi egzaminy wstępne.
— Czyli nie przepracowała pani z zawodzie ani jednego dnia?
— Wystarczyły mi praktyki, na których dziewczyny szturchały mnie w łokieć, żebym nie zasypiała. To nie był mój świat.