Premium.wm.pl
Zdjęcie jest tylko ilustracją do tekstu

Zdjęcie jest tylko ilustracją do tekstu

Autor zdjęcia: Karol Kiłyk

Mój maleńki 40-letni syneczek!

Miarka się przebrała. Żarty się skończyły. Do tej pory było słodko — dziś lojalnie uprzedzam, że kwaśne mocno zmieszam z gorzkim. Że będzie grecka tragedia i thriller w jednym. A wszystko to poparte konkretnym materiałem dowodowym...!

Z problemem, o którym mam zamiar pisać, borykam się poniekąd od zarania żywota i niniejszy artykuł traktuję, oprócz oczywistej, niekłamanej radości samego pisania, okazji do kontaktu z moimi czytelnikami i kwestii dydaktycznych — także jako formę autoterapii. W wieku bowiem lat trzech zostałam posiadaczką ciotecznego brata. Szczęśliwą, czy wręcz przeciwnie...? Ocenę pozostawię czytelnikom...

Do dnia narodzin, powiedzmy Andrzejka, żyłam bowiem w przeświadczeniu, że czasem człowiek dostaje od mamusi cukierka i jeszcze buzi w policzek, a czasem lekkiego klapsa w tylną część ciała. Nawet dość szybko pokapowałam, że scena z cukierkiem rozgrywa się najczęściej w chwilach radosnych, gdy właśnie ładnie posprzątałam swoje klocki, w czasie spaceru udało mi się ominąć wszystkie większe kałuże lub dokonałam jeszcze innego wiekopomnego dzieła.

Scena z klapsem to natomiast całe przeciwieństwo cukierka: mama wcale się wtedy nie uśmiecha, jakiś chmurny grymas występuje jej na czoło, o buziaku nie ma co marzyć, a klaps — choć nie boli rozdzierająco mocno — wywołuje w całym moim jestestwie bardzo nieprzyjemne uczucie przykrości i żalu. Tyle wiedziałam w dniu, gdy Andrzejek pojawił się na świecie, a zanim on zaczął raczkować, ja zauważyłam również, że te metody z cukierkiem i klapsem stosują też inne mamy. Choćby mama mojej sąsiadki Kaśki lub mama kuzyna Tomka.

Kuzyn Tomek w ogóle musiał mieć w tym życiu bardzo pod górkę, bo jak tak sobie któregoś dnia, mając już ze 4 lata na karku, podsumowałam — grymas z czoła ciotki Grażyny w obecności Tomka praktycznie nie znikał, a cukierka prędzej dostałam ja niż Tomek.

Nie bardzo wiedziałam, o co te draki — o to, że Tomek w naszym przedpokoju z dużym rozpędem wspiął się po rurze centralnego ogrzewania, po czym z jeszcze większym hukiem z niej zleciał i stłukł kolano? Albo w butach prosto z podwórka wpadł do mojego łóżeczka i graliśmy w wojnę...? No bo przecież chyba nie o to, że na budowie wymyślił prześwietną zabawę z kopaniem ogromnej jamy, nie uwzględnił jednak w tym projekcie umocnień i jama w najmniej spodziewanym momencie zawaliła się, przysypując nas oboje dość szczelnie gliną i piachem...!

Kiedy nas ciotka Grażyna gołymi rękoma odkopywała, grymas na jej czole swoje końce miał głęboko we włosach, głos miała wtedy niezwyczajnie gromki, a na policzki wystąpiły jej jakieś czerwone, niezdrowe rumieńce. Cukierka wtedy to nawet ja nie dostałam, a kto wie, jak zareagowałaby moja własna mama, gdyby akurat na tej budowie razem z nami była?!

Myślałam sobie zatem, patrząc na pierwsze kroki Andrzejka, że i jego niechybnie czeka w tym życiu garść cukierków, ale i spora doza klapsów.

O jakże się pomyliłam!

Andrzejek był malutki. Malutki był, jak miał 2 miesiące, malutki, jak miał 2 lata, malutki był także, gdy dochodził dwudziestki.

Ja, rozbrykana 5-latka, musiałam bezwzględnie i w każdej sytuacji wykazywać się dojrzałością, roztropnością i równowagą emocjonalną, bo przecież byłam starsza.

Moja rozbrykana natura była w ogóle przyczyną wielu rodzinnych scysji, a Andrzejek, choć zasadniczo był małomówny, wręcz wyniośle milczący i wedle słów własnego ojca „nigdy się nigdzie nie pchał” — namiętnie skarżył. I to do tego stopnia, że najmniejsza draka, choćby o to, kto pierwszy huśta się na huśtawce, a kto się bawi ulubionym resorakiem, kończyła się interwencją rodziców. Moja mama, osoba z natury spokojna, ugodowa i dążąca do porozumienia, zawsze przyjmowała na siebie brzemię rozjemcy.

Niestety, mój ojciec reagował bardziej krewko i kiedy któraś z tych scysji wybuchła w czasie naszego wspólnego pobytu u babci, po prostu zabrał się i odjechał do domu. Do końca życia zapamiętałam smutną scenę: rodzice Andrzejka w szampańskim humorze, ja z rzeczonym dawno już pogodzona, a moja mama smutna i zamyślona siedzi w kuchni z babcią...

Do dziś zresztą nie wiem, czy ta jego wybrakowana małomówność to cecha (wada!) naturalnie wrodzona, czy wymuszona raczej nieprzepartą potrzebą życiowego milczenia jego rodziców.

Andrzejek w szkole nie był orłem. Ja, prymuska, każdy rok szkolny kończyłam z czerwonym paskiem — i natychmiast słyszałam od mamy Andrzejka (bo nie od Andrzejka przecież!), że nie samą nauką człowiek żyje.

Kompleks Piotrusia Pana: postawa mężczyzny charakteryzująca się ucieczką od dorosłości, brakiem dojrzałości, unikaniem zobowiązań i odpowiedzialności.


Piotruś Pan to żądny przygód marzyciel, chłopiec skupiony na sobie, niezdolny do budowania trwałych więzi, oczekujący od partnera lub partnerki postawy matkującej (opiekuńczej, pobłażliwej, niewymagającej).

Określenie syndromu Piotrusia Pana nawiązuje do tytułowego bohatera książki Jamesa Matthew Barriego Peter Pan (1904). [/quote]

W wieku lat około 15 zaczęłam wstępować w bliższe relacje damsko-męskie. O rany! Niech będzie: dziewczęco-chłopięce. Bywało, że kilkoma parami szliśmy sobie gdzieś w kierunku starówki i chłopcy, szarmancko i z rewerencją, fundowali nam lody. Któregoś razu z takich lodów, rozanielona i cała w skowronkach, wróciłam do domu, zastając Andrzejka z rodzicami u siebie w gościnie. No to podzieliłam się z nimi na gorąco radosną wieścią, że właśnie koledzy zabrali nas dziś na najsmaczniejsze lody w Olsztynie. I tu muszę przyznać, że moim skowronkom w jednej chwili szlag trafił skrzydełka.

— No i tylko popatrz Andrzejku, ile te dziewczyny kosztują! — powiedziała mama Andrzejka tonem moralizatorskim. Andrzejek wraz z tatą smętnie pokiwali głowami, mojej mamie uśmiech nagle zszedł z twarzy, a ja bardzo mocno sklęsłam.

Kiedy jednak kilka lat później Andrzejek zakochał się bez pamięci, mamunia Andrzejka osobiście wybrance serca zafundowała złote kolczyki. Nie wiem czemu, ale wciąż dręczy mnie myśl, że te moje lody kosztowały jednak trochę mniej!

W czasie studiów, by wspomóc mamę i podratować własny budżet, na lewo i prawo udzielałam korepetycji. Od poniedziałku do soboty kalendarz miałam szczelnie wypełniony zajęciami na uniwersytecie, praktykami i cholernymi korkami, które wprawdzie zajęciem były intratnym, ale nader często przypominały orkę na ugorze. Nie dziwi więc chyba, że wakacji oczekiwałam co roku jak kania dżdżu.

— A pracy na wakacje sobie nie załatwiłaś? — zapytała mnie po drugim roku mama Andrzejka z delikatną naganą w głosie. — Wszystkie dzieci moich koleżanek z pracy to w wakacje pracują!
— A ja nie, bo uważam, że w ciągu roku akademickiego pracowałam wystarczająco ciężko i po prostu zasłużyłam na odpoczynek — odpowiedziałam, siląc się na kamienny spokój.

Odpowiedzią było wyniosłe, pełne dezaprobaty milczenie.



A jak wyglądały pierwsze akademickie wakacje Andrzejka? Wspólnie z tą ustabilizowaną już wtedy wybranką starali się o pracę w jakiejś knajpie nad morzem. Fart, wybranka robotę dostała w kuchni, a Andrzejek — taki pech! — nie. Pojechali nad to morze wspólnie, on przez dzień byczył się na plaży, a ona z tej pracy jeszcze mu co smaczniejsze kąski donosiła.

Muszę uzupełniać, że w czasie roku akademickiego Andrzejek nie dorabiał ani korepetycjami, ani żadnym innym zajęciem!

Aktualnie mama Andrzejka pochłonięta jest w całości opieką i wychowaniem małoletnich dzieci Andrzejka. Skwar czy mróz siarczysty, ona dziarsko wstaje o 5 rano i jedzie do wnucząt. Bawi je, pielęgnuje, odprowadza do szkoły, gotuje całej rodzinie obiad, piecze ciasta, przyprowadza wnuki do domu, czeka na Andrzejka i jego żonę, a około 17 w końcu wraca do domu. A potem jeszcze na wigilię do siebie zaprasza, samodzielnie gotuje i piecze wszystkie uszka, barszcze, karpie i pierniki — „bo wnuki najbardziej lubią czas wolny spędzać u babci”...! Aż dziwne, że na wakacje w ciepłe kraje jadą sami. A prawda. Wtedy obowiązuje wersja, że „babcia ma ich na co dzień dość”...!



Co ciekawe, Andrzejek ma córkę i... 3 lata młodszego syna. Zgadnijcie, które z nich, wedle wymagań babci, musi w każdej sytuacji wykazywać się dojrzałością, roztropnością i równowagą emocjonalną? Owszem, przyznaję się bez bicia: czasem moja prawa ręka sama z siebie leci do czoła i wskazującym palcem zatacza spore kółko...

Wnioski, komentarze i spostrzeżenia pozostawiam czytelnikom.

Są oczywiście przypadki skrajnie odmienne, choćby mama Marcina Koszałki, świętej pamięci już pani Renata. Ale o tym, jakiego też ona pięknego syna urodziła, będzie innym razem...

mmb